Nakryła Buoninsegnę płótnem, powiesiła fartuch do szafy i narzuciła na siebie płaszcz. Tarcza zegarka, połyskująca po wewnętrznej stronie lewego przegubu, pokazywała za piętnaście ósmą. Właśnie miała zgasić światło, kiedy zadzwonił telefon.
Odłożyła słuchawkę i znieruchomiała, wstrzymując oddech i hamując się przed gwałtowną ucieczką. Dreszcz przebiegł ją po plecach niczym lodowaty podmuch, tak nagły, że aż się cała zatrzęsła. Musiała się oprzeć o stół, żeby odzyskać jaki taki spokój. Nie była w stanie oderwać przerażonych oczu od aparatu. Głos, który usłyszała, był nie do rozpoznania, bezpłciowy, taki, jakiego brzuchomówcy użyczają swym niesamowitym lalkom. Skrzeczący głos, od którego przeszła ją gęsia skórka, a sercem zawładnął ślepy strach.
“Sala dwunasta, Julio…” Cisza i stłumiony oddech: być może ten ktoś zasłonił mikrofon chustką. “… Sala dwunasta” – powtórzył. “Bruegel starszy” – dodał po chwili milczenia. Potem rozległ się krótki suchy, złowrogi śmiech i trzask odkładanej słuchawki.
Usiłowała zebrać rozdygotane myśli i nie dać się opętać obezwładniającej panice. Podczas nagonki – powiedział jej kiedyś Cesar – pierwsze kaczki, które padają na widok strzelby myśliwego, to te przerażone… Cesar. Chwyciła telefon, żeby wykręcić numer antykwariatu, potem jego domu – na próżno. Muńoza też nie zastała. Przez jakiś czas, którego długość napawała ją niepokojem, będzie musiała dawać sobie radę sama.
Wyjęła i odbezpieczyła derringera. Przynajmniej teraz jest w stanie być równie groźna, jak tamci. I znów przypomniała sobie słowa Cesara. Kiedy była mała, zwierzyła mu się ze swoich dziecinnych lęków, a on, udzielając jej kolejnej lekcji, powiedział: “W ciemności rzeczy nie zmieniają kształtu ani miejsca, po prostu tylko ich nie widzimy”.
Wyszła na korytarz z pistoletem w dłoni. O tej porze w budynku byli tylko strażnicy. Robili właśnie obchód, ale trudno było się zorientować, gdzie akurat mogła na nich trafić. W końcu korytarza były schody, a tam, gdzie zakręcały pod kątem prostym, znajdowały się szerokie podesty. Światła alarmowe tworzyły wokół niebieski półmrok, w którym można było dostrzec zarysy ciemnych swą patyną obrazów, marmurową balustradę schodów i popiersia rzymskich patrycjuszy, pełniących wartę w swoich niszach.
Zdjęła buty i wsadziła je do torebki. Chłód podłogi przeniknął ją poprzez pończochy. W najlepszym przypadku cała dzisiejsza przygoda skończy się gigantycznym przeziębieniem. Zeszła po schodach, przechylając się co i raz przez barierkę, ale niczego podejrzanego nie zauważyła. Wreszcie dotarła na sam dół i tu musiała dokonać wyboru. Jedna droga, wiodąca przez ciąg sal przeznaczonych do renowacji dzieł sztuki, prowadziła aż do wyjścia ewakuacyjnego, przez które dzięki karcie elektronicznej Julia mogła wydostać się na ulicę. Idąc drugą drogą, przez wąziutki korytarzyk, docierało się do drzwi wychodzących na część wystawową muzeum. Wprawdzie z reguły były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku do dziesiątej wieczorem, kiedy strażnicy robili ostatni obchód aneksu, w którym się teraz znajdowała.
Stojąc u stóp schodów na bosaka, z pistoletem w ręku, zastanawiała się nad obydwiema możliwościami. Od dołu ciągnęło zimnem, w żyłach krew łomotała nieznośnie i strasznie szybko. Za dużo palę – przyszła jej do głowy kretyńska myśl. Cała skupiła się teraz na dłoni ściskającej derringera. Uciec stąd w te pędy, czy sprawdzić, co się kryje w sali dwunastej… Druga ewentualność oznaczała niemiłą perspektywę sześciu, siedmiu minut spacerku przez opustoszały gmach. Gdyby tylko miała szczęście dopaść po drodze strażnika tego skrzydła… Był to młody mężczyzna, który za każdym razem, kiedy spotykał Julię podczas pracy w warsztacie konserwatorskim, zapraszał ją na kawę z automatu i przekomarzał się, mówiąc, że najpiękniejszym eksponatem całego muzeum są jej nogi.
Niech to diabli – pomyślała po chwili zastanowienia. Przecież zabijała już w życiu piratów. Jeżeli zabójca jest tam w środku, to nadarza się świetna okazja, może jedyna, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. W końcu to on się porusza, a ona, czujna i ostrożna kaczka, kątem oka obserwuje teren, ściskając w dłoni pięćset gramów chromowanego metalu, masy perłowej i ołowiu, które po uruchomieniu z odpowiedniej odległości mogą radykalnie zmienić układ sił w tym specyficznym polowaniu.
Julia nie wypadła sroce spod ogona, na dodatek była tego świadoma. Rozchyliła nozdrza, jakby chciała zwietrzyć, z której strony nadciąga niebezpieczeństwo, zacisnęła zęby i przypomniała sobie wściekłość, jaką budziły w niej wspomnienia Alvara i Menchu. Postanowiła, że nie będzie wystraszoną marionetką na szachownicy, ale figurą zdolną do odwetu przy pierwszej okazji. Oko za oko, ząb za ząb. Ktokolwiek to jest, wyjdzie mu na spotkanie. Czy to w sali dwunastej, czy choćby w piekle. Na rany Chrystusa, tak zrobi.
Popchnęła drzwi wewnętrzne, które, jak się spodziewała, stały otworem. Stróż nocny był chyba daleko, bo wokół panowała niczym nie zmącona cisza. Minęła nawę, z której spoglądały na nią puste, nieruchome oczy marmurowych posągów, rzucających groźne cienie. Dalej była sala ze średniowiecznymi retabulami, na których w mroku zdołała dojrzeć tylko słabe refleksy złoceń i aureoli. Na drugim końcu nawy, po lewej, widziała już zarys schodków, wiodących do sal z wczesnym malarstwem flamandzkim. Wśród nich była też sala dwunasta.
Zawahała się, stanąwszy na pierwszym stopniu, i wbiła czujny wzrok w ciemności. W tej części strop był dużo niższy, więc światełka alarmowe pozwalały dostrzec więcej szczegółów. W niebieskawym półmroku kolory obrazów sprowadzały się do czystego światłocienia. Ledwie rozpoznała Zdjęcie z krzyża van der Weydena, wyolbrzymione złowrogo i nierealnie przez ciemność, w której dawało się rozróżnić jedynie najjaśniejsze plamy: sylwetka Chrystusa i oblicze Jego zmartwiałej Matki z ręką leżącą obok bezwładnego ramienia Syna.
Oprócz postaci z obrazów nie było tu nikogo, a i one, niewidoczne z braku światła, wydawały się pogrążone w długim śnie. Spokój tego miejsca musiał być tylko pozorny, więc Julia, natchniona przez śledzące ją ze ścian obrazy stworzone rękami ludzi zmarłych setki lat temu, podeszła do progu sali dwunastej. Daremnie usiłowała przełknąć ślinę, w ustach miała kompletnie sucho. Obejrzawszy się za siebie jeszcze raz i nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, czując, jak mięśnie twarzy tężeją jej od napięcia, zaczerpnęła powietrza i weszła do sali tak, jak widziała na filmach: palec na spuście pistoletu, kolba ściśnięta obydwiema dłońmi, lufa wycelowana w mrok.
Tu też nikogo nie było i na Julię spłynęła nieskończona, upojna ulga. Najpierw zobaczyła w mroku zarys genialnego koszmaru Ogrodu rozkoszy, zajmującego większą część jednej ze ścian. Sama oparła się o ścianę przeciwległą, mącąc oddechem przejrzystą szybę okrywającą Autoportret Durera. Wierzchem dłoni otarła pot ściekający po czole i ruszyła w kierunku trzeciej ściany, tej w głębi. W miarę jak się zbliżała, kontury, a potem i kolory obrazu Bruegla z wolna wyłaniały się przed jej oczami. Ciemność skrywała szczegóły, ale potrafiła je rozpoznać bez trudu, bo dzieło zawsze wywierało na niej niezwykłe wrażenie. Od lat szczególnie mocno działał na jej wyobraźnię tragizm oddany najdrobniejszym ruchem pędzla, wyraziste, niezliczone postacie ogarnięte nieubłaganym tchnieniem śmierci, mnogość scen złączonych w makabryczną całość. W słabym błękicie dobiegającym z sufitu można było rozróżnić szkielety wylewające się tłumnie z wnętrzności ziemi na podobieństwo mściwego, niszczącego wichru, czarne sylwetki ruin odcinające się na tle odległej pożogi, obracające się daleko koła męczarni, obok szkielet wznoszący miecz nad głową skazańca, który modli się na klęczkach z zawiązanymi oczyma… A na pierwszym planie króla zaskoczonego w środku festynu, objętych kochanków, nieświadomych nadejścia ostatniej godziny, roześmianą czaszkę walącą w kotły Sądu Ostatecznego, zdjętego przerażeniem rycerza, który jednak wciąż ma na tyle odwagi, że w geście buntu wyciąga miecz z pochwy, by drogo sprzedać swą skórę w tej beznadziejnej, końcowej walce…