Karteczka tkwiła wciśnięta na dole między obraz a ramę. Tuż nad pozłacaną winietką, na której Julia raczej odgadła niż zobaczyła dwa straszliwe słowa, będące tytułem dzieła: Triumf śmierci.
Na zewnątrz lało jak z cebra. Izabelińskie latarnie oświetlały smugi wody, spadające wściekłą, ciemną zasłoną na bruk. Z kałuż rozpryskiwały się niezliczone, grube strugi, w których chaotycznie odbijał się korowód świateł miasta.
Julia podniosła głowę pozwalając, by deszcz obmył jej włosy i policzki. Do twarzy, stężałej z zimna, przykleiły się mokre kosmyki. Zapięła wysoki kołnierz płaszcza i ruszyła między żywopłotami i kamiennymi ławkami, nie bacząc na deszcz i na coraz bardziej wilgotne buty. Obraz Bruegla ciągle stał jej powidokiem w oczach, oślepionych przez samochody jadące pobliską aleją i wykrawające światłami stożki jasnego deszczu. Chwilami sylwetka dziewczyny wyłaniała się z mroku – długi cień pełzał po połyskujących plamach wilgoci na chodniku. W jej wyobraźni, rozświetlona lampami miasta i aut, rozgrywała się teraz na nowo przejmująca tragedia średniowieczna. Wyraźnie widziała, jak kobiety i mężczyźni, pogrążeni w lawinie wychodzących z ziemi szkieletów zagłady, niosą na ramionach postacie z innego obrazu: Rogera d'Arras, Ferdynanda Altenhoffena, Beatrycze z Burgundii… A nawet, na drugim planie, spuszczoną głowę i zmęczoną twarz starego Pietera van Huysa. W tej straszliwej, fatalnej scenerii wszystko się łączyło, tam ostatecznie zmierzały piękno i brzydota, miłość i nienawiść, dobro i zło, wysiłek i rezygnacja, bez względu, jaką wartość pokaże ostatnia kostka, tocząca się wciąż po powierzchni ziemi. I sama Julia też rozpoznała siebie w zwierciadle, w którym z nieubłaganą oczywistością widać było przełamanie Siódmej Pieczęci Apokalipsy. To ona jest ową dziewczyną, odwróconą plecami do całej sceny, pogrążoną w marzeniach, oczarowaną dźwiękami lutni, na której przygrywa uśmiechnięty kościotrup. W tym mrocznym krajobrazie nie było już miejsca na piratów ani ukryte skarby, wszystkie Wendy toczyły beznadziejną walkę z legionem szkieletów, Kopciuszek i Królewna Śnieżka z przerażeniem w wybałuszonych oczach wietrzyły zapach siarki, a ołowiany żołnierzyk, czyli święty Jerzy, co porzucił smoka – albo może Roger d'Arras z mieczem na poły wyciągniętym z pochwy – już nie mógł nic dla nich zrobić. Powodowany raptem poczuciem honoru, daremnie usiłował zadać skuteczne pchnięcie w próżnię. Niebawem i on, jak cała reszta, splecie ręce z chudymi kośćmi Śmierci, która powiedzie ich wszystkich w swój ostatni taniec.
Światła jakiegoś auta padły na budkę telefoniczną. Julia weszła jak w malignie, wyszukała monety w torebce i mechanicznymi ruchami wybrała numery najpierw Cesara, potem Muńoza. Nie odpowiadali. Odwiesiła słuchawkę, mokrą od wody ściekającej jej z włosów, oparła głowę o szybę kabiny i wsunęła w ściśnięte, zziębnięte usta mokrego papierosa. Spowił ją dym. Kiedy, nie otwierając oczu, poczuła, że żar pali jej wargi, upuściła niedopałek na ziemię. Deszcz dzwonił monotonnie o dach budki, ale nawet tutaj Julia nie czuła się bezpiecznie. Miała gorzką, potwornie znużoną świadomość, że to tylko niepewne zawieszenie broni i że wcale nie ocali jej przed zimnem, światłami i cieniami, które były coraz bliżej.
Nie miała pojęcia, ile czasu spędziła w budce. W pewnej chwili znów wrzuciła monety do aparatu i wybrała tym razem numer Muńoza. Usłyszawszy głos szachisty, z wolna wróciła do siebie, jakby zakończyła właśnie długą podróż, co w pewnym sensie było prawdą. Podróż przez czas i czeluście własnej duszy. Ze spokojem, który umacniał się z każdym wypowiedzianym słowem, zrelacjonowała mu, co zaszło. Muńoz zapytał o treść bileciku, na co odparła: G: P, goniec bije piona. Na drugim końcu kabla zapadła cisza, po której Muńoz, dziwnym, nieznanym jej dotąd tonem, spytał, gdzie się znajduje. Usłyszawszy odpowiedź, poprosił, by nie ruszała się stamtąd, on przyjedzie tak szybko, jak to będzie możliwe.
Kwadrans później koło budki zatrzymała się taksówka i Muńoz otworzył drzwiczki, żeby mogła wsiąść. Julia popędziła w strugach deszczu w stronę samochodu. Kiedy taksówka ruszyła, szachista pomógł jej zdjąć przemoczony płaszcz i narzucił na nią własny.
– Co się dzieje? – zapytała dziewczyna, szczękając zębami.
– Zaraz się pani przekona.
– Co oznacza bicie piona przez gońca?
Mijane światła rzucały błyski na posępną twarz szachisty.
– Ze czarny hetman – odparł – zaraz zbije następną bierkę.
Zaskoczona Julia zamrugała oczami. W zziębnięte ręce ujęła dłoń Muńoza i spojrzała na niego z niepokojem.
– Trzeba ostrzec Cesara.
– Mamy czas – odrzekł.
– A dokąd jedziemy?
– Do Pendżabu. Przez dwa H.
Kiedy dotarli do klubu szachowego, deszcz padał z taką samą siłą. Muńoz, nie puszczając ręki Julii, otworzył drzwiczki.
– Proszę iść ze mną.
Posłusznie poszła. Wspięli się po schodach do holu. Przy stolikach jeszcze siedziało paru graczy, ale Cifuentesa już nigdzie nie było widać. Muńoz skierował się prosto do biblioteki, gdzie pomiędzy dyplomami i pucharami, na oszklonych regałach, stało kilkaset książek. Szachista puścił wreszcie dłoń Julii i otworzył jedną z szaf. Wziął do ręki opasły tom oprawny w sukno, na którego okładce zbita z tropu Julia przeczytała tytuł wypisany złotymi literami, pociemniałymi ze starości:
Tygodnik Szachowy. Trzeci kwartał.
Rok był nieczytelny.
Muńoz położył księgę na stole i przerzucił kilka pożółkłych kartek z kiepskiego papieru. Zadania szachowe, analizy partii, informacje o turniejach, wyblakłe zdjęcia uśmiechniętych triumfatorów w niedzisiejszych garniturach, białych koszulach, krawatach i fryzurach. Zatrzymał się na rozkładówce zapełnionej fotografiami.
– Niech się pani uważnie przypatrzy – powiedział. Pochyliła się nad zdjęciami. Były lichej jakości, na wszystkich widniały grupki szachistów pozujących do obiektywu. Niektórzy trzymali puchary albo dyplomy. Przeczytała nagłówek rozkładówki: II TURNIEJ KRAJOWY IM. JOSE RAULA CAPABLANKI. Zdezorientowana spojrzała na Muńoza.
– Nie rozumiem – wymamrotała.
Szachista palcem wskazał jedno ze zdjęć. Tu też uwieczniono grupkę chłopców, dwóch dzierżyło w dłoniach niewielkie puchary. Pozostała czwórka wpatrywała się uroczyście w obiektyw. Podpis brzmiał: FINALIŚCI ROZGRYWEK MŁODZIEŻOWYCH.
– Rozpoznaje pani kogoś? – spytał Muńoz.
Julia przyjrzała się uważnie każdej twarzy. Tylko u jednego, stojącego najbardziej z prawej, odnalazła jakieś znajome rysy. Chłopak miał z piętnaście, szesnaście lat, włosy zaczesane do tyłu, marynarkę, krawat i opaskę żałobną na lewym ramieniu. Spoglądał przed siebie spokojnym, inteligentnym wzrokiem, który miał w sobie nawet coś wyzywającego. I wtedy go poznała. Drżącą ręką pokazała jego twarz, a kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że szachista kiwa potakująco głową.
– Tak – rzekł Muńoz. – To nasz niewidzialny gracz.
XIV. Rozmowy w salonie