Выбрать главу

XIV. Rozmowy w salonie

– I znalazłem ją, bo jej szukałem.

– Co? Pan jej szukał?

– Wydawało mi się, że powinna tu być.

Arthur Conan Doyle, Srebrna gwiazda

(przeł, Jerzy Działek)

Światło na schodach było zepsute, więc musieli wspinać się po ciemku. Muńoz szedł pierwszy, prowadząc ją przy balustradzie. Kiedy dotarli do piętra, stanęli i nasłuchiwali w ciszy. Zza drzwi nie dobiegały żadne dźwięki, ale przy dolnej krawędzi, na progu, widać było wąziutki pasek światła. Julia nie dostrzegała w ciemności twarzy swojego towarzysza, ale odgadła, że się w nią wpatruje.

– Już nie możemy się cofnąć – odparła na pytanie, którego jej nie zadał, i w odpowiedzi usłyszała jego spokojny oddech. Po omacku odszukała dzwonek i nacisnęła go raz. Jego dźwięk odpłynął w głąb mieszkania dalekim echem.

Po chwili dosłyszeli zbliżające się kroki. Odgłos ustal na moment, po czym z wolna znów dał się słyszeć, dużo bliżej, by wreszcie ucichnąć na dobre. Po nieuchronnym przekręceniu zamka drzwi otworzyły się wreszcie, zalewając ich światłem, od którego przez chwilę mrużyli oczy.

Julia popatrzyła na tę tak dobrze znaną postać, rysującą się na tle jasnego prostokąta, i pomyślała, że wcale nie zależało jej na takim zwycięstwie.

Odsunął się, żeby ich przepuścić. Nie było widać, żeby nieoczekiwana wizyta wprawiła go w zakłopotanie. Ograniczył się do eleganckiego zdziwienia, czego jedyną oznaką był niepewny uśmiech, który spostrzegła, gdy odwracał się, żeby zamknąć za nimi. Na wieszaku, ciężkim meblu edwardiańskim z orzecha i brązu, wisiały płaszcz, kapelusz i parasol, z których ściekały krople wody.

Zaprowadził ich do salonu długim korytarzem o misternie rzeźbionym suficie. Ściany zdobiła mała kolekcja dziewiętnastowiecznych pejzaży sewilskich. Szedł przodem, co chwila odwracając się z miną uprzejmego gospodarza, i w tych momentach Julia na próżno usiłowała odnaleźć cokolwiek, co zdradziłoby tę drugą osobowość, która gdzieś w nim przecież siedziała, ukryta jak krążące widmo. Cokolwiek miało się wydarzyć, już nigdy nie zdoła o nim zapomnieć. A przecież, choć rozum wydobywał na światło ostatnie zakamarki jej wątpiącego umysłu, choć fakty pasowały teraz jak elementy dobrze wykrojonej układanki, rzucając na Partię szachów blaski i cienie innej (innych?) tragedii i przytłaczając symbole przedstawione przez flamandzkiego mistrza… Mimo wszystko, mimo świdrującego bólu, który zastąpił początkowe oszołomienie, Julia wciąż nie była w stanie znienawidzić człowieka, który szedł przed nią, galanteryjnie na wpół odwrócony ku niej, elegancki nawet w pieleszach domowych, w jedwabnym niebieskim szlafroku, dobrze skrojonych spodniach, w chustce zawiązanej pod rozpiętym kołnierzem koszuli. Włosy falowały mu lekko na karku i skroniach. Miał uniesione brwi jak urażony, podstarzały dandys, co łagodził dobrze jej znany, czuły, smutny uśmiech, czający się w kącikach wąskich, pobladłych ust antykwariusza.

Bez słowa dotarli do salonu, obszernego pokoju o suficie pokrytym pięknie wymalowanymi scenami klasycznymi – do tego dnia ulubionym fragmentem Julii było pożegnanie Hektora w złoconym hełmie z Andromachą i synem. Tu, pośród gobelinów i obrazów wiszących na ścianach, antykwariusz zgromadził swoje najcenniejsze skarby, które przez całe życie zbierał wyłącznie dla siebie, odmawiając wystawienia ich na sprzedaż niezależnie od oferowanej ceny. Julia znała je jak własne, lepiej niż przedmioty z domu rodzinnego czy nawet z jej obecnego mieszkania: oto obita jedwabiem sofa w stylu empire, na której Muńoz, pomimo zachęcających gestów Cesara, nie zdecydował się usiąść, tylko stał obok z rękami w kieszeniach płaszcza i kamienną powagą na twarzy; oto sygnowany przez Steinera posążek fechtmistrza z brązu, w wyprostowanej postawie i z uniesionym dumnie podbródkiem, spoglądającego władczo na pokój z wyżyn piedestału postawionego na biurku holenderskim z końca osiemnastego wieku, gdzie, jak Julia sięgała pamięcią, Cesar zawsze przeglądał pocztę; oto narożna gablota z epoki Jerzego IV, wypełniona wspaniałym zbiorem grawerowanych sreber, które antykwariusz osobiście polerował co miesiąc; oto wielkie obrazy, natchnione przez Boga, najbliższe sercu – Młoda dama przypisywana Lorenzowi Lotto, przepiękne Zwiastowanie Juana de Soredy, niezłomny Mars Luki Giordana, melancholijny Zmierzch Thomasa Gainsborough… I jeszcze kolekcja angielskiej porcelany, i kobierce, i kolejne gobeliny, i wachlarze, przedmioty, których dzieje Cesar zgłębił szczegółowo, na wylot znając ich styl, pochodzenie, rodowód. Tworzyły jedyne w swoim rodzaju muzeum, tak pieczołowicie dobrane do jego własnego gustu estetycznego i sposobu bycia, że on sam mógł uchodzić za esencję całego zbioru i każdego eksponatu z osobna. Brakowało tu jedynie małego tria z porcelanowej commedii dell'arte: Lucyndy, Oktawia i Scaramuccia, dzieł Bustellego, które stały w szklanej szafce na parterze antykwariatu.

Muńoz stał w milczeniu, okazując na zewnątrz całkowity spokój, aczkolwiek coś – może sposób, w jaki stawiał stopy na dywanie, może sterczące na boki łokcie – wskazywało, że jest czujny, gotów stawić czoło wszelkim niespodziankom. Cesar z kolei przyglądał mu się z chłodnym, uprzejmym zainteresowaniem i tylko chwilami zwracał oczy ku Julii, jakby była u siebie, a tylko Muńoz, ostatecznie gość w tym domu, musiał się wytłumaczyć z tak późnej wizyty. Julia pomyślała, że zna Cesara jak siebie samą – tu natychmiast się poprawiła: znała go jak siebie samą – i antykwariusz z pewnością domyślił się, ledwie otworzył im drzwi, że nie wpadli ot, tak, do trzeciego z paczki kumpli, że cel odwiedzin jest znacznie poważniejszy. Pod płaszczykiem przyjaznej pobłażliwości, w jego uśmiechu, a bardziej nawet w niewinnym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, dziewczyna dostrzegła czujne wyczekiwanie, nie wolne od ciekawości i pewnego rozbawienia. Z takim samym wyrazem twarzy przed laty, gdy siedziała mu na kolanach, czekał, aż Julia wypowie magiczne słowa, odpowiedzi na dziecięce zagadki, które zadawał dziewczynce ku jej wielkiej radości: “Złotem się wydaje, srebrem nie jest…”. Albo: “Wpierw idzie na czterech łapach, potem na dwóch, wreszcie na trzech…”. I najpiękniejsza ze wszystkich: “Dostojny kochanek zna imię damy i kolor jej sukni…”.

Cesar wciąż patrzył na Muńoza. W tę dziwną noc, w przyćmionym świetle angielskiej lampy z pergaminowym abażurem, stojącej obok sztancy do książek i rzucającej wokół ukośne światło i cienie, oczy antykwariusza nie baczyły na obecność Julii. Cesar nie unikał jej wzroku, bo kiedy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały, patrzył na nią szczerze i otwarcie, choć krótko, jakby nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Można było odnieść wrażenie, że kiedy Muńoz już powie, co ma do powiedzenia, i sobie pójdzie, na wszystko, cokolwiek zaistniałoby między Cesarem a Julią, znalazłaby się konkretna, przekonująca, logiczna i ostateczna odpowiedź. Może nawet wielka odpowiedź na wszystkie pytania, jakie w życiu zadawała. Ale już było za późno i Julia pierwszy raz nie miała ochoty niczego wysłuchiwać. Jej ciekawość zaspokoił Bruegel Starszy swoim Triumfem śmierci. Już nikt nie był jej potrzebny, nawet on. Wszystko to stało się jeszcze, zanim Muńoz otworzył stary rocznik szachowy i pokazał jej pewne zdjęcie, i nie miało żadnego związku z obecną nocną wizytą u Cesara. Przepełniała ją teraz ciekawość czysto formalna, estetyczna, jak powiedziałby sam Cesar. Nie mogła przegapić spektaklu, w którym była jednocześnie bohaterką i chórem, aktorką i publicznością, w tej najbardziej fascynującej tragedii klasycznej (wszyscy tu byli: Edyp, Orestes, Medea i jeszcze paru starych znajomych), jaka kiedykolwiek rozegrała się przed jej oczami. W końcu w tym przedstawieniu chodziło o jej cześć.