Wszystko to było tak nierzeczywiste, że Julia opadła na sofę z zapalonym papierosem, skrzyżowała nogi, a łokieć położyła na tylnym oparciu. Stało przed nią dwóch mężczyzn, usytuowanych podobnie jak w scenie na zaginionym obrazie. Muńoz po lewej, na wzorzystym, bardzo starym pakistańskim kobiercu, wyblakłym ze starości, na którym zachowały się tylko piękne czerwienie i ochry. Szachista – teraz nie jest już jedynym graczem, jak pomyślała z dziwną satysfakcją – ciągle w płaszczu, spoglądał na antykwariusza, z lekko przekrzywioną głową i tym holmesowskim wyrazem twarzy, który dodawał mu godności, podkreślonej jeszcze spojrzeniem zmęczonych oczu, pochłoniętych obserwacją przeciwnika. Ale Muńoz, nie patrzył na Cesara jak zadowolony zwycięzca. W jego wzroku nie było też wrogości ani tak zrozumiałych w zaistniałej sytuacji podejrzeń. Było natomiast naprężenie, widoczne także w napiętych mięśniach kościstej szczęki, co zdaniem Julii wynikało z faktu, że szachista wreszcie mógł przyjrzeć się rzeczywistej postaci wroga po tylu dniach walki z jego postacią idealną. Bez wątpienia analizował poprzednie błędy, odtwarzał posunięcia, przyporządkowywał im zamiary. Wyglądał jak uparty, ogłupiały gracz, który rozegrawszy błyskotliwą partię, jest w stanie myśleć tylko o jednym: jakim cudem przeciwnik zdołał sprzątnąć mu piona na jakimś zapadłym, nieważnym polu.
Cesar stał po prawej, a dzięki siwiźnie i jedwabnemu szlafrokowi przypominał elegancką postać z komedii z początków stulecia: spokojny, dystyngowany, pewny siebie, świadom, że dywan, po którym stąpa jego rozmówca, ma dwieście lat i jest jego własnością. Julia zobaczyła, jak wsuwa dłoń do kieszeni, wyjmuje paczkę papierosów ze złoconym filtrem i wkłada jednego w fifkę z kości słoniowej. Zbyt niezwykła była to scena, żeby nie miała zapisać się w jej pamięci: dekoracja z ciemnych, słabo oświetlonych antyków, sufit pokryty smukłymi postaciami mitologicznymi, starzejący się, elegancki, dziwaczny dandys i chudy, zaniedbany facet w pomiętym płaszczu, zwróceni do siebie twarzami, mierzący się wzrokiem w milczeniu, jakby w oczekiwaniu, że ktoś, na przykład sufler, schowany w którymś z zabytkowych mebli, nagle da sygnał do rozpoczęcia ostatniego aktu. Już w momencie, kiedy odkryła znajome rysy na twarzy młodzieńca patrzącego w obiektyw z całą powagą swoich piętnastu czy szesnastu lat, Julia przewidziała, że kluczowa scena tak mniej więcej będzie wyglądać. Przeżywała coś na kształt deja vu. Znała to zakończenie, brakowało tylko ochmistrza w pasiastej liberii – który by wszedł i oznajmił, że wieczerza gotowa – aby wszystko przybrało wymiar groteski. Popatrzyła na swoich ulubionych bohaterów i włożyła do ust papierosa. Usiłowała sobie coś przypomnieć. Wygodna ta sofa Cesara – przemknęło jej mimochodem przez myśl, gdy tak siedziała rozleniwiona. W żadnym amfiteatrze nie zapewniono by jej bardziej stosownych warunków. Tak. Wspomnienie odżyło bez trudu i okazało się, że jest to wspomnienie całkiem świeże. Ten scenariusz też miała już przed oczami, zaledwie kilka godzin temu, w sali dwunastej muzeum Prado. Obraz Bruegla, łoskot kotłów jako tło niszczącego wichru, nieubłaganie zmiatającego z powierzchni ziemi trawę co do źdźbła, wszystko opętane jakimś jednym wielkim, końcowym piruetem przy dźwiękach rechotu pijanego boga, który rozkoszuje się tym olimpijskim kataklizmem zza poczerniałych wzgórz, dymiących ruin i blasku pożogi. Pieter van Huys, inny Flamand, stary nadworny mistrz z Ostenburga, również przekazał tę wizję, po swojemu, może delikatniej, subtelniej, w sposób bardziej hermetyczny i zawiły niż ten brutal Bruegel. Ale zamiar był identyczny. Ostatecznie wszystkie obrazy są obrazami jednego obrazu, wszystkie lustra są odbiciami jednego lustra, wszystkie śmierci są śmierciami jednej Śmierci:
Wszystko jest szachownicą nocy i dni, na której Los gra ludźmi niczym figurami.
Powtórzyła ten cytat bezgłośnie, patrząc na Cesara i Muńoza. Wszystko było w porządku, więc można zaczynać. Uwaga, uwaga, uwaga. Obydwaj bohaterowie stali w żółtawym stożku światła, padającym z angielskiej lampy. Antykwariusz pochylił trochę głowę i zapalił papierosa, Julia wciąż trzymała swojego w ustach. Jak gdyby to właśnie był sygnał do rozpoczęcia dialogu, Muńoz powoli skinął głową, choć nikt nie wypowiedział dotąd żadnego słowa, po czym rzekł:
– Mam nadzieję. Cesarze, że ma pan pod ręką jakąś szachownicę.
Dziewczyna musiała przyznać, że początek nie był ani rewelacyjny, ani nawet stosowny. Niewidzialny scenarzysta mógł bez wątpienia włożyć w usta Muńoza coś lepszego. Ale – pomyślała z rezygnacją – autor tej tragikomedii jest w końcu tak samo nikczemny jak świat, który powołał do życia. Trudno się spodziewać, że farsa przerośnie talent, głupotę czy przewrotność własnego autora.
– Nie uważam, żeby szachownica była potrzebna – odpowiedział Cesar, znacznie podnosząc poziom dialogu. Nie słowami, które też nie były nadzwyczajne, ale jakże odpowiednim tonem, wzbogaconym o ów szczególny odcień niechęci, który antykwariusz zawsze umiał wsączyć w zdanie, odcień bardzo dlań typowy, jak gdyby Cesar przyglądał się całej scenie, rzec by można, z daleka, zasiadając na żelaznym krześle ogrodowym, pomalowanym oczywiście na biało, z bardzo wytrawnym martini w szklance. Cesar miał szalenie dekadenckie pozy, wyrafinowane jak jego homoseksualizm i jego perwersje. Także za to Julia kochała go bardzo i doceniła teraz owo wysmakowane do perfekcji zachowanie. Rozkoszując się widokiem, aż położyła się na sofie, z podziwem obserwując antykwariusza poprzez spirale dymu. Najbardziej fascynowało ją to, że ów mężczyzna oszukiwał ją już od dwudziestu lat. A mimo to ostateczną winę za oszustwo ponosił nie on, lecz ona sama. W Cesarze nic nie uległo zmianie: czy Julia by go przejrzała, czy nie, pozostawał (bo przecież musiał pozostać) sobą. Stoi tu, z zimną krwią pali papierosa i – była święcie o tym przekonana – nie odczuwa najmniejszych wyrzutów sumienia czy niepokojów w związku z własnymi uczynkami. Wyglądał – starał się wyglądać – na człowieka absolutnie nienagannego, jakiego Julia pamiętała, gdy opowiadał jej przepiękne historie o miłości i o wojnie. W każdej chwili mógł teraz wspomnieć Długiego Johna Silvera, Wendy, Lagardere'a albo sir Kennetha od Lamparta, a Julii zupełnie by to nie zdziwiło. A przecież to on wepchnął Alvara do wanny, on wbił Menchu butelkę dżinu między nogi… Julia powoli zaciągnęła się dymem i przymknęła powieki, smakując własną gorycz. Jeżeli to on – pomyślała – a wszystko wskazuje, że on, w takim razie to ja się zmieniłam. Dlatego patrzę na niego dzisiaj innymi oczami i widzę w nim innego człowieka: łajdaka, komedianta i mordercę. A przy tym nadal tu siedzę, pełna fascynacji, i znów wyczekuję, co powie. Za parę sekund, zamiast jakiejś karaibskiej historyjki, opowie mi, że wszystko to zrobił dla mnie albo coś w tym rodzaju. A ja jak zawsze będę go słuchać, bo to będzie jego najbardziej niezwykła opowieść. Najbardziej pomysłowa i najbardziej przerażająca.
Zdjęła ramię z oparcia sofy i pochyliła się do przodu, uważnie patrząc z rozchylonymi ustami, żeby nie uronić najdrobniejszego momentu rozgrywającej się przed nią sceny. Tym ruchem dała pewnie sygnał, by bohaterowie wznowili dialog. Muńoz spoglądał na Cesara, z rękami w kieszeniach płaszcza i lekko przekrzywioną głową.
– Niech mi pan wyjaśni jedną wątpliwość – powiedział. – Po zbiciu białego piona na a6 przez czarnego gońca, białe postanawiają przesunąć króla z d4 na e5, odsłaniając tym samym białego hetmana, który daje szacha czarnemu królowi… Jak powinny zagrać czarne?
W oczach antykwariusza zatańczyły iskierki rozbawienia. Były jedyną oznaką uśmiechu w tej poza tym niewzruszonej twarzy.