Выбрать главу

– No właśnie – odezwał się szachista. – Prawdę mówiąc, bardzo jestem ciekaw, co stanie się ze mną.

Cesar popatrzył nań z ukosa.

– Pan, drogi przyjacielu, wykupił szczęśliwy los na loterii.

– Co pan powie…

– To, co pan słyszy. Przewidując, że drugi biały konik przeżyje partię, pozwoliłem sobie włączyć pana w poczet udziałowców spółki, z prawem do dwudziestu pięciu procent akcji. Pozwoli to panu między innymi na kupno czystych koszul i na grę w szachy, dajmy na to, na Bahamach, o ile przyjdzie panu ochota.

Muńoz podniósł dłoń do ust i wyjął wygasły niedopałek. Przyjrzał mu się przez chwilę, a następnie upuścił na dywan.

– To bardzo szlachetne z pana strony – rzekł.

Cesar spojrzał najpierw na niedopałek, potem na szachistę.

– To naprawdę niewiele. Jakoś musiałem kupić pańskie milczenie, a zresztą zasłużył pan sobie z nawiązką… Powiedzmy, że w ten sposób chcę panu zrekompensować dowcip z komputerem.

– A czy zakładał pan, że mogę odmówić udziału w tym numerze?

– Jak najbardziej, proszę sobie wyobrazić. Gdy się dobrze zastanowić, jest pan dziwnym człowiekiem. Ale to już nie moja sprawa. Pan i Julia jesteście teraz wspólnikami, więc załatwiajcie to między sobą. Ja mam inne sprawy na głowie.

– Pozostajesz ty, Cesar.

– Ja? – antykwariusz uśmiechnął się. Z bólem, jak zauważyła Julia. – Moja kochana księżniczko, mam wiele grzechów do odkupienia, a czasu maleńko – pokazał zalakowaną kopertę leżącą na stole. – Tam znajdziesz także szczegółową spowiedź, zawierającą całą historię od początku do końca, wyjąwszy oczywiście wątek szwajcarski. Ty, Muńoz i chwilowo także Montegrifo pozostajecie czyści jak dziewica. Co się tyczy obrazu, opisałem dokładnie sposób jego zniszczenia z powodów osobistych i ściśle emocjonalnych. Jestem pewien, że po analizie tej spowiedzi psychiatrzy policyjni stwierdzą u mnie niebezpieczny przypadek schizofrenii.

– Zamierzasz uciec za granicę?

– Mowy nie ma. Jedyny motyw, dla którego warto dokądś pojechać, to sama podróż. Ale ja jestem już za stary. A perspektywa więzienia albo domu wariatów też nie brzmi kusząco. To musi być okropne, ci wszyscy otyli, piękni pielęgniarze, co robią ci zimny prysznic i tak dalej. Obawiam się, że nie, kochanie. Mam już grubo po pięćdziesiątce i takie rzeczy mnie nie podniecają. Poza tym jest jeszcze jeden drobiazg.

Julia spojrzała na niego ponuro.

– Jaki drobiazg?

– Słyszałaś może – Cesar skrzywił się z ironią – o czymś, co się nazywa Syndrom Nabytego Czegoś tam? To się stało ostatnio groteskowo modne… Otóż mój przypadek określają jako końcówkę.

– Kłamiesz.

– Absolutnie nie. Przysięgam, że tak to nazwali: końcówka, jak jakaś ponura resztka. Koniec trasy.

Julia zamknęła oczy. Naraz wszystko wokół jakby znikło, pozostał tylko głuchy stłumiony odgłos kamienia wpadającego do stawu. Kiedy znów je otworzyła, były pełne łez.

– Kłamiesz, Cesar. Nie ty. Powiedz, że kłamiesz.

– Chciałbym, księżniczko. Zapewniam cię, z rozkoszą bym ci teraz powiedział, że wszystko było żartem na kiepskim poziomie. Ale życie, jak nic innego, potrafi ludziom płatać podobne figle.

– Od kiedy o tym wiesz?

Antykwariusz wzgardliwie leniwym gestem dłoni dał do zrozumienia, że czas przestał go obchodzić.

– Z grubsza od dwóch miesięcy. Zaczęło się od drobnego guza w odbycie. Bardzo nieprzyjemna rzecz.

– Nic mi nie mówiłeś.

– A dlaczego miałem mówić…? Wybacz, że wyrażam się może mało delikatnie, ale mój odbyt to moja sprawa.

– Ile czasu ci zostało?

– Nie za wiele. Chyba z sześć, siedem miesięcy. Podobno potwornie się chudnie.

– No to poślą cię do szpitala. Nie pójdziesz do więzienia. Ani nawet do domu wariatów, którego tak się boisz.

Cesar pokręcił głową z łagodnym uśmiechem.

– Nie trafię do żadnego z tych trzech miejsc, moja droga. Masz pojęcie, co to za szkaradna śmierć…? O, nie. Nie ma mowy. Odmawiam. Ostatnio wszyscy na to umierają, wobec czego zachowam przynajmniej prawo do potraktowania samego siebie w sposób szczególny… Trzęsę się na myśl, że ostatnim obrazem z tego świata mogłaby być butelka płynu fizjologicznego zawieszona nad głową… Okropni odwiedzający, którzy przydeptują ci aparaturę tlenową i tak dalej… – omiótł wzrokiem meble, gobeliny i obrazy. – Wolę finał florencki, pośród ukochanych przedmiotów. Takie rozwiązanie, dyskretne i łagodne, bardziej pasuje do moich upodobań i mojego charakteru.

– Kiedy?

– Niebawem. Kiedy będziecie tak dobrzy i zostawicie mnie już samego.

Muńoz czekał na ulicy, oparty o ścianę, z postawionym wysoko kołnierzem płaszcza, do tego stopnia pogrążony w rozmyślaniach, że kiedy Julia pojawiła się na progu, podniósł na nią oczy dopiero po dłuższej chwili.

– Jak chce to zrobić? – spytał.

– Kwas pruski. Od lat trzyma schowaną ampułkę – uśmiechnęła się z goryczą. – Twierdzi, że strzał z pistoletu jest bardziej heroiczny, ale pozostawiłby mu na twarzy nieprzyjemny wyraz nagłego zaskoczenia. Woli zachować dobry wygląd.

– Ach, tak.

Julia zapaliła papierosa. Powoli, z rozmyślnym ociąganiem.

– Tu za rogiem jest budka telefoniczna… – patrzyła na Muńoza nieobecnym wzrokiem. – Prosił, żebyśmy dali mu dziesięć minut, zanim zawiadomimy policję.

Ruszyli chodnikiem w żółtawym blasku latarni. U kresu pustej ulicy światła zmieniły się z zielonych na pomarańczowe i wreszcie na czerwone. To ostatnie wydobyło z twarzy Julii nierzeczywiste głębokie cienie.

– Co pani teraz zrobi? – zainteresował się Muńoz. Mówiąc, nie patrzył na nią, wbił spojrzenie w chodnik przed sobą. Wzruszyła ramionami.

– Zależy od pana.

I wtedy pierwszy raz usłyszała, jak Muńoz się śmieje. Śmiechem niskim i delikatnym, nieco nosowym, dobiegającym jak gdyby z samego wnętrza. Przez ułamek sekundy Julia miała wrażenie, że to śmieje się któraś z postaci obrazu, a nie idący obok szachista.

– Pani przyjaciel ma rację – powiedział. – Przydałyby mi się czyste koszule.

Julia pogładziła palcami trzy figurki z porcelany – Oktawia, Lucyndę i Scaramuccia – które spoczywały w kieszeni płaszcza obok zalakowanej koperty. Z zimna usta jej zdrętwiały, a łzy na policzkach niemal zamarzły.

– Powiedział coś jeszcze, zanim został sam? – spytał Muńoz.

Znowu wzruszyła ramionami. “Nec sum adeo informis… I wcale nie jestem brzydki: niedawnom przechylił się z brzegu, gdy wiatr nad morzem ucichnął i wygładziły się fale” [27]… Kogóż innego mógł cytować Cesar, jeśli nie Wergiliusza? Od progu odwróciła się ostatni raz, żeby ogarnąć spojrzeniem spowity półmrokiem salon, ciemne prostokąty starych obrazów na ścianach, przytłumioną przez pergaminowy abażur wątłą poświatę na meblach, pożółkłą kość słoniową, złocenia na grzbietach książek. Pośrodku pokoju wznosiła się czarna sylwetka antykwariusza, którego rysów nie sposób już było rozróżnić: smukły kontur, wyraźny jak na dawnym medalu czy kamei, i cień, zalewający czerwień i ochrę arabeski na dywanie, sięgający niemal stóp Julii. Zegar wybił kuranty akurat w chwili kiedy zamykała drzwi, mając wrażenie, że zatrzaskuje grób – jakby wszystko było zawczasu zaplanowane, jakby każdy sumiennie odegrał przeznaczoną mu rolę według scenariusza rozpisanego na szachownicy, o wyznaczonej porze, pięćset lat od rozpoczęcia pierwszego aktu. Po ostatnim matematycznie precyzyjnym ruchu czarnego hetmana zapadnie kurtyna.