Выбрать главу

Robię to wolno, z namaszczeniem, czuję, że daję. Rozpływam się w dawaniu; zapominam się w sobie. Pieszczę ich pokój, muskam czule rzeczy. I pewnie oni to czują na swojej skórze teraz, gdy jadą metrem do kolejnego muzeum, na następną wyprawę w nierozpoznawalne miasto. W oczach rozkwita im na chwilę obraz hotelowego pokoju, niejasna tęsknota, nagła chęć powrotu, lecz ani śladu mnie. Moja miłość, którą oni nazwaliby pewnie współczuciem, nie ma twarzy, nie ma ciała w biało-różowym mundurku. Zostawiają więc napiwek nie mnie, ale pokojowi, za jego milczące trwanie w przestrzeniach świata, za jego stałość w niczym nie wytłumaczonej niestałości. Dwie monety zostawione na poduszce przytrzymują do wieczora złudzenie, że takie pokoje istnieją nawet wtedy, gdy się na nie nie patrzy. Dwie monety rozwiewają jedynie istotny lęk – że świat istnieje tylko w patrzeniu na świat, a więcej nic nie ma.

Siedzę tak i wącham chłód i pustkę tego pokoju, pełna szacunku dla pary Japończyków, których znam tylko z niematerialnego kształtu stopy w opuszczonych sandałach.

Zaraz jednak muszę odejść z tej małej świątyni. Robię to cicho, jakbym wzdychała, i schodzę na półpiętro, bo właśnie jest

Czas na herbatę

Biało-różowe księżniczki innych pięter już siedzą na schodach, gryząc ociekające masłem tosty i popijając je kawą. Koło mnie siada Maria, która ma urodę Indianki, dalej Angelo od Brudnej Bielizny i Pedro – chyba od Czystej, bo jest taki poważny. Ma szpakowatą brodę i gęste, czarne włosy. Mógłby być misjonarzem, zakonnikiem werbistą, który przysiadł na schodach w swoich natchnionych podróżach. Na dodatek czyta Władcę much i podkreśla niektóre słowa ołówkiem, a niektóre popija kawą.

– Pedro, jaki jest twój ojczysty język? – pytam.

Podnosi głowę znad książki, chrząka, jakby się obudził, widać, że tłumaczy sobie w głowie moje pytanie na ten swój język. Poznać to po jego chwilowej nieobecności. Musi mieć czas, żeby wrócić tam gdzieś głęboko w siebie, rozejrzeć się, nazwać ten podstawowy w sobie rytm, określić go jednym słowem, przetłumaczyć słowa i wreszcie je wypowiedzieć.

– To kastylijski.

Nagle czuję się onieśmielona.

– A gdzie jest ta Kastylia? – pyta Ana, Włoszka.

– Kastylia-Bastylia – mówi filozoficznie Wesna, śliczna Jugosłowianka.

Pedro rysuje ołówkiem jakiś kontur i potykając się o słowa, sięga do zamierzchłych czasów, kiedy ludzie z jakichś powodów przemierzali ogromne obszary tego, co dziś nazywamy Europą i Azją. W swoich wędrówkach mieszali się i osiedlali, a potem ruszali dalej, niosąc ze sobą własne języki jak sztandary. Tworzyli wielkie rodziny, chociaż nie znali się nawzajem, a jedynymi trwałymi rzeczami w tym wszystkim były słowa.

Zapalamy papierosa, podczas gdy Pedro robi wykresy, udowadnia podobieństwa i wyciąga ze słów rdzenie, jakby drylował wiśnie. Dla tych, co rozumieją ten wykład, powoli staje się jasne, że wszyscy, jak tu siedzimy na tych schodach, pijąc kawę i jedząc tosty, wszyscy mówiliśmy kiedyś tym samym językiem. No, może nie wszyscy. Nie śmiem pytać o mój język, a i Myrra z Nigerii udaje, że nie rozumie. I gdy Pedro rozpościera nad nami ciemną, skłębioną chmurę prehistorii, wszyscy chcemy się pod nią wcisnąć.

– Niby jakaś wieża Babel – sumuje Angelo.

– Tak można by to ująć – kiwa smutno głową Kastylijczyk Pedro.

A oto i Margaret. Przybiega spóźniona, jak zwykle. Jej zawsze brakuje czasu, zawsze jest gdzieś w tyle. Margaret jest moja; mówi tym samym językiem, więc jej jasna, zaróżowiona wysiłkiem twarz wydaje mi się radośnie bliska. Nalewam jej herbaty i smaruję tosta masłem.

– Cześć – szeleści i to staje się znakiem do rozpadu rozmowy na wszelkie możliwe języki.

I już wszystkie różowo-białe panny szumią po swojemu; słowa jak klocki terkocą, spadając po schodach w dół do kuchni, pralni, magazynów z bielizną. Słychać, jak wibruje od nich fundament hotelu „Capital”.

Niestety, przerwa już się kończy i trzeba wracać na swoje piętro, gdzie czeka przecież

Reszta pokoi

Rozchodzimy się rozgadane, ale zaraz długie korytarze narzucają nam milczenie. I tak już będzie. Milczenie – ta cnota pokojówek we wszystkich hotelach świata.

226 wygląda na świeżo zamieszkany. Walizki jeszcze nie rozpakowane, gazeta nie ruszona. Mężczyzna (bo męskie kosmetyki w łazience) jest pewnie Arabem (arabskie napisy na walizce, arabska książka). Ale zaraz myślę: co mnie obchodzi, skąd jest kolejny gość Hotelu i co tu robi. Ja się spotykam z jego rzeczami. Człowiek jest ledwie powodem, dla którego te wszystkie rzeczy znalazły się tutaj, tylko figurą, która przemieszcza rzeczy w czasie i przestrzeni. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy gośćmi rzeczy tak małych jak ubrania i tak wielkich jak hotel „Capital”. Ten Arab i Japończycy, i ja, i nawet Miss Lang. Nic się nie zmieniło od czasów, o których opowiadał Pedro. Inaczej wyglądają hotele i bagaże, ale podróż trwa dalej.

W pokoju nie ma wiele do roboty. Gość musiał przyjechać w nocy, nawet nie kładł się do łóżka. Teraz wyszedł pewnie w interesach, a rozpakuje się, kiedy wróci. Albo dalej pojedzie w świat, dając się zwodzić podróżom swoich rzeczy. W łazience zauważam z satysfakcją, że się nie mył, a zamiast papieru toaletowego używał serwetek do twarzy.

Musiał być zdenerwowany albo nieuważny, co na jedno wychodzi. Musiał nagle poczuć się obco, gdy taksówka przywiozła go tu w nocy z lotniska. W takich razach przychodzi znienacka ochota na seks. Nic tak nie oswaja świata jak seks. Pewnie wymknął się szybko na poszukiwanie ciał kobiecych czy męskich, tych wątłych łódek, które bezboleśnie przewożą przez każdy niepokój, każdy lęk.

Pokój 227 jest taki sam jak 226. Taka sama jedynka. Tylko tutaj gość mieszka od dłuższego czasu. Nie pamiętałabym tego, gdyby nie ten sam zapach papierosów, alkoholu i bałaganu. I to samo pobojowisko, które mnie przeraża. Porozstawiane wszędzie szklanki z nie dopitymi drinkami, popiół z papierosów, rozlany sok, kubeł na śmieci pełen butelek po wódkach, tonikach, koniakach. Zapach zamkniętego kręgu i beznadziejności. Otwieram okno, włączam klimatyzację, ale to pogłębia jeszcze bardziej atmosferę sytuacji bez wyjścia, pokazuje bowiem kontrast między tym, co świeże i zdrowe, a tym, co zatęchłe i chore. Ten facet (kilkadziesiąt krawatów przewieszonych przez drzwi od szafy) jest inny niż reszta gości. Nie tylko przez to, że pije i bałagani, ale przez to, że się zapomina. Nie pilnuje granic pokazywania się i wyrażania przez swoje rzeczy. Nie dba o pozory. Przelewa cały swój wewnętrzny rozgardiasz i oddaje to w ręce kogoś takiego jak ja. Czuję się tu pielęgniarką i nawet to mi się podoba. Opatruję łóżko zranione nocną bezsennością, zmywam rany od soków z blatu stołu, wyciągam butelki z ciała pokoju, jakbym wyciągała ciernie. Nawet odkurzanie to przemywanie ran. Na fotelu porządnie układam nowiutkie i drogie zabawki, kupione pewnie wczoraj – pluszowe przejawy bolesnego poczucia winy. Ten facet musiał długo stać przed lustrem i przymierzać krawaty. Może nawet zmieniać garnitury, lecz każda odmiana siebie była mu wstrętna. Potem poszedł do łazienki – na umywalce stoi nie dopity drink. Był niezdarny i bezradny, wylał szampon na posadzkę i próbował go zetrzeć białym ręcznikiem. Wybaczam mu to. Usuwam te jego potknięcia. Układam jego kosmetyki. Wiem, że boi się zestarzeć. Oto krem przeciw zmarszczkom, puder, woda toaletowa najlepszej marki. Jest także róż i kredka – do oczu. Codziennie rano, przerażony obcością swojej twarzy, musi stawać przed lustrem i drżącymi rękami przywracać jej dawny wygląd. Chwieje się, niedowidzi, przysuwa się do lustra, mażąc je palcami. Wylewa szampon, klnie, chce go wytrzeć, a potem po angielsku, francusku czy niemiecku mówi: „Sram na to”. I już chce wyjść na świat taki, jaki jest, ale kiedy widzi się w lustrze, kapituluje, wraca i kończy makijaż. Fluid skrywa zmarszczki rozczarowania wokół ust i ciemniejsze cienie pod oczami, znaki tego, że nie sypia po nocach, i ciemniejsze plamy na brodzie, dowód, że bierze leki. Ślad kredki do oczu fałszuje czerwień spojówek. W końcu udaje mu się wyjść, a jak wróci, powinien zastać łazienkę bez śladów swojego upadku. I ja jestem tu po to, żeby mu wybaczyć. W pewnym momencie przychodzi mi nawet do głowy, żeby zostawić kartkę, na której napisałabym tylko: „Wybaczam ci”, a on przyjąłby te słowa, jakby je napisała sama Opatrzność, i wróciłby tam, gdzie dzieci czekają na te pluszowe zabawki, gdzie krawaty mają swoje miejsce w szafach, gdzie można z zapuchniętą od picia twarzą, z drinkiem w dłoni wyjść na taras i krzyknąć światu pełnym głosem: „Sram na ciebie!”