Gdy sprzątanie jest już skończone, przysiadam jeszcze na świeżo pościelonym łóżku. Miło jest tak siebie zawiesić na chwilę w istnieniu. Potem patrzę na swoje ręce wytrawione płynami do mycia wanien, na moje wyraźnie już spuchnięte stopy w czarnych pantoflach. Ale moje ciało żyje i wypełnia skórę po brzegi. Wącham rękaw mojego mundurka – pachnie zmęczeniem, potem, życiem.
Z rozmysłem zostawiam trochę tego zapachu w pokoju 228.
Zamykam drzwi i idę do kanciapy. Chowam odkurzacz, pudełko z przyborami, a potem zdejmuję różowo-biały mundurek i przez chwilę stoję naga, bez właściwości. Żeby Przemiana mogła się odbyć w drugą stronę, muszę włożyć kolczyki, kolorową sukienkę, zmierzwić włosy i zrobić makijaż.
Gdy wychodzę na zalaną słońcem ulicę, mijam przebierającego się w bramie Szkota. Kraciasta spódniczka leży na kobzie, a on zapina modne dziurawe dżinsy.
– Wiedziałam, że jesteś fałszywy – mówię.
Uśmiecha się tajemniczo i robi do mnie oko.
1989
DEUS EX
D. był prawdziwym geniuszem komputerowym, choć żył z zasiłku. Czasem przyjmował jakieś zlecenia, a wszystko po to, żeby nie musieć wychodzić ze swojego mieszkania, małego zagraconego pokoju i tego miejsca przed ołtarzem klawiatury, gdzie toczyło się całe życie, życie jego i świata.
Zawsze pierwsze wysiadały mu oczy, zaczynały szczypać, łzawić, więc niechętnie wstawał i szedł do okna, za którym ziała głębią ruchliwa, wąska ulica. Unosił się nad nią kurz spieczonej upałami ziemi, zmieszany ze spalinami. W tej przestrzeni D. prostował, jak skrzydła, zmęczony wzrok. Widział tylko ścianę kamienicy naprzeciwko i prostokąty okien, za którymi poruszał się czasem jakiś cień. W dole przesuwały się wypłowiałe samochody. To mniej więcej widział D., kiedy patrzył przez swoje okno, ale dla D. taki widok miał tę samą konsystencję co sen – rozmazaną, nieciągłą, alogiczną. Jego wzrok nie zatrzymywał się na szczegółach, nie kontemplował kształtu gzymsu ani ludzkiej twarzy po tamtej stronie szyby. D. tylko patrzył.
– To złudzenie, majak – mówiła jego długowłosa żona buddystka, dzieląc się z nim sałatką. W jej głosie była zawsze śpiewna nuta dziecięcych wyliczanek, zwłaszcza gdy zaczynała swoje ulubione zdanie:
– Ja jestem ja, ty jesteś ty…
Zdanie to nie miało końca.
D. zaczynał cokolwiek widzieć, gdy siadał przed ekranem swojego komputera. Miał wtedy przed sobą porządek, nieskończoną harmonię, prostotę dróg, które prowadzą do celu, jasność wyborów, ogromny potencjał myśli. Zaraz za tym doświadczał spokoju, jaki bierze się ze świadomości bycia wolnym. W pewnych granicach. Ale czy można mówić o jakichkolwiek granicach, kiedy tworzy się światy?
Bo D. naprawdę tworzył światy. Zaczął od tworzenia miast, najpierw tych małych, z rynkami pełnymi straganów, potem już wielkich metropolii. Program lepiej się sprawdzał na miastach dużych, tych, których granice niepostrzeżenie wymykają się pamięci. Szczególnie lubił stwarzać miasta nad brzegami mórz, portowe okna na świat, pełne stoczni, doków i dźwigów. Zaczynał zawsze od elektryfikacji terenu, ciągnął sieć wysokiego napięcia i budował bezpieczne elektrownie. Potem stawiał fabryki, zawsze z myślą o ludziach, których niedługo tu wprowadzi. Ludzie muszą mieć pracę. Jego osiedla mieszkaniowe były ładnie położone i ekologiczne. Zdecydowanie wolał budownictwo jednorodzinne, bez żadnej wielkiej płyty. Pamiętał o oczyszczalni ścieków, utylizacji śmieci i tych wszystkich innych koniecznych rzeczach, których brakowało w rozmytym złudzeniu za oknem.
Wewnętrzny czas komputera odliczał miesiące i lata, a mieszkańcy jego miast rozmnażali się i starzeli. Budował im także stadiony i lunaparki ku pocieszeniu serc. Jego miasta rozwijały się i ogromniały. D. przyzwyczaił się już, że w pewnym momencie przedmieścia zaczynały się degenerować, psuły harmonię, musiał na nie zwracać szczególną uwagę. Był to jakiś wewnętrzny proces, nieodłączny od istnienia miasta. Miasta się starzały. Wewnętrzni komputerowi ludzie obdarzeni byli instynktem, który kazał im opuszczać miasta bliskie śmierci. Gdzie wtedy szli? Gdzie indziej, gdzie mogli trwać w zawieszeniu, czekając, aż palce D. przywrócą ich do istnienia.
Zawsze działała ta sama zasada: miasta zostawione samym sobie i sztucznemu, wewnętrznemu czasowi, nie porządkowane, nie naprawiane, degenerowały się i popadały w niszczenie, posłuszne wszechobecnej i nieśmiertelnej entropii. Im więcej czasu i wysiłku poświęcił D. jakiejś strukturze, tym łatwiej ulegała ona rozpadowi. Zatykały się oczyszczalnie, parki zamieniały się w obszary największej przestępczości, stadiony – w więzienia, a plaże – w cmentarze zatrutych ropą ptaków.
Wtedy D., zmęczony i rozczarowany, spuszczał na swoje miasta sztormy, pożary, powodzie, plagi szczurów i szarańczy.
Podczas gdy D. stwarzał, a potem – ze smutnej konieczności – niszczył swoje miasta, jego żona uprawiała w sąsiednim pokoju niekończące się medytacje, przerywane tylko od czasu do czasu powolną aktywnością przyrządzania lekkiego posiłku i układaniem rzeczy na swoich miejscach. Każdy jej ruch był praktyką zen w sztuce prowadzenia domu. Czasem stawała za jego plecami i przyglądała się procesowi tworzenia (i niszczenia) miast, ale i wtedy D. słyszał, jak praktykowała oddychanie do brzucha. Wieczorem wychodziła na dwie godziny do pracy. Sprzątała luksusowy sklep pełen godnych pożądania dóbr, na których nawet nie zatrzymywała wzroku. Myła podłogi systematycznie i dogłębnie, praktykując zen w sztuce sprzątania sklepu.
– Kochasz mnie? – słyszał wieczorem jej śpiewny głos, gdy czekała na niego w łóżku.
Naciskał wtedy klawisz ESCAPE i na ekranie pokazywały się dwa okienka TAK i NIE. Klikał TAK i komputer szemrając, przygotowywał światy do snu.
– Rozkosz nie jest przyjemnością… – zaczynała sennie jego żona, gdy D. szukał na jej ciele klawisza ENTER.
Gdy miasta ostatecznie go znudziły, D. zdobył program, który od dawna bardzo chciał mieć. Nazywał się SemiLife i symulował proces ewolucji.
D. dostawał młodą planetę zalaną pierwotnym oceanem. W praoceanie jak śmieci pływały aminokwasy. Od nich się zaczynało. W tej grze nie było przypadku. Był D.
Teraz całymi dniami łączył aminokwasy w białka, skręcał je w prawo i w lewo, zwiększał i obniżał temperaturę i ciśnienie. Walił w powierzchnię wody błyskawicami. Rozpalony ciekawością przyspieszał czas. Wieczorem, gdy jego długowłosa żona wyszła do pracy, otrzymał pierwsze jednokomórkowce. W nocy pojawiły się na lądzie pierwsze prymitywne płazy. Rano Ziemią zawładnęły gady. Wiedział, co będzie dalej, i dlatego zniszczył planetę.
– Czy chcesz opuścić SemiLife? TAK/NIE – zapytał komputer.
D. nacisnął TAK i podszedł do okna, za którym majaczyła zatopiona w złudzeniu ulica. D. zobaczył po raz pierwszy, że rozpad drążył miasto-złudzenie za oknem równie skutecznie jak jego miasta. Szare, wychudzone gołębie obsiadły łuszczący się na tynkach gzyms. Nie padało od miesiąca. Żółta chmura spalin parła w niebo jak dusza kogoś, kto właśnie umarł.