Kornel Makuszyński
Szaleństwa Panny Ewy
Rozdział pierwszy
W którym autor jest zdumiony i przerażony, albowiem stał się wspólnikiem niezliczonych zbrodni.
Ja, Kornel Makuszyński, nieszczęsny autor Panny z mokrą głową i posępny autor Awantury o Basię, siedziałem spokojnie w zacisznej komnacie, rozmyślając nad jedną jeszcze powieścią dla "dorastających panienek"
Jest to sprawa wymagająca niezmiernego wysiłku ducha. Uczeni wiedzą, co się dzieje na Marsie, jakie minerały znajdują się na księżycu, jaka jest temperatura słońca i ile waży ziemia. Wiedzą filozofowie, co się odbywa w ludzkiej duszy i dlaczego człowiekowi śni się właśnie kobieta z długą brodą, a nie piec grający na harfie. Największy jednak uczony, najsłynniejszy nawet filozof nigdy nie widział, nie wie i nie będzie wiedzieć do skończenia świata, co się dzieje w kolorowej duszy" dorastającej panny". Jest to niezgłębiona tajemnica.
Miałem przeto głowę w chmurach zadumany i od czasu do czasu wydawałem siedmiozgłoskowe westchnienia. Na biurku leżały białe niezapisane karty papieru, a potężny kałamarz nalany po brzegi czekał cierpliwie i czarnym okiem spoglądał, czy pióro jak bocian zanurzy w nim dziób. Czekałem na tę wspaniałą chwilę, w której z udręczonej mojej głowy wyskoczy "dorastająca panienka", jak Pallas Atene z dostojnej, kędzierzawej i brodatej głowy Zeusa.
Zamiast "dorastającej panienki" wtoczyła się do mojej komnaty niewiasta służebna, nosząca przedziwnie wonne imię Narcyza. Powiedziałem "wtoczyła się" i nie cofnę tego słowa. Narcyza tym tylko różniła się od armaty, że sama zajeżdżała na pozycję, bez pomocy trzech par tęgich artyleryjskich rumaków. Poza tym miała wygląd burzącego działa, głos potężnej kolubryny i jej straszliwe zwyczaje. Na jej widok uleciały myśli, krążące nad moją biedną głową jak złote pszczoły, a cisza skuliła się w kącie jak przerażony pies. Nigdy imię, złożone z pięciu śnieżystych płatków i złotego oka, nie zostało nadane z większą lekkomyślnością. Kobieta ta powinna była nosić imię wulkanu, a nie kwiatka.
Spojrzała na mnie z wysoka i rzekła głosem tak czarnym, że smoła kapała z niego ciężkimi kroplami na prawie perski dywan:
– Przyszła jakaś taka i takie coś…
Każdy inny, nie znający przedziwnych obyczajów tej armaty, niecierpliwymi pytaniami otworzyłby bramę piekła i wyzwoliłby najmniej siedmiu ognistych szatanów. Z tą lubą istotą należało postępować oględnie, ze wzniosłem spokojem, z beznamiętną cierpliwością i z wyrozumiałością mędrca, albowiem luba istota czekała pożądliwie okazji do piekielnej awantury. Należy wiedzieć o tym, że jej wroga i zuchwała postawa wobec świata i wszystkiego, co żywe, pochodziła z bolesnej udręki i ciężkiego zawodu. Od owego dnia gniewu i klęski, w którym wierna przyjaciółka "odbiła" jej narzeczonego, dusza rzewnej i tkliwej Narcyzy obrosła kolcami jako jeż. Szczególną nienawiść poczęła żywić do wszelkiego stworzenia rodzaju żeńskiego. Znając te piekielne tajemnice wiodłem z nią dialog nie jak z ciężką armatą, lecz jak z niewinnym ptaszkiem. Usłyszawszy przeto przedziwną czarną i niechętną wieść o tym, że "przyszła jakaś taka z takim czymś!"- pojąłem w lot, iż mowa jest o rodzaju żeńskim. Pan Bóg – na szczęście – nie odmówił mi bystrości.
– Ach! – rzekłem dobrotliwie. – Jakaś taka?…
– Przecie mówię po polsku! – odrzekła hardo armata i spojrzała na mnie posępnie.
– Tak, tak, rozumiem… Jakaś pani?
Osobą, którą w niezrozumiałym szaleństwie nazwano Narcyzą, wzruszyła ramionami, dając mi tym ruchem pogardliwie do poznania, że bystrość moja niewiele się różni od zdumiewającej bystrości pieca albo szafy.
– Aha, więc nie pani – mówiłem szybko, ze słodkim akcentem pojednania. – Któż to mógł przyjść? Skoro nie pani…
– Pannica! – zawołała ona głosem rozdzierającym.
– Patrzcie, patrzcie! – mówiłem w wybornie udanym zdumieniu.
Mąż niecierpliwy i nie znający zawiłych zagadek życia byłby chwycił strzelbę i dwoma strzałami zakatrupił lubą Narcyzę, tym by się to jednakże skończyło, że ledwie kule odbiłyby się od niej jak od hipopotama, ona zaś zabiłaby niedoświadczonego człowieka jednym potężnym spojrzeniem.
Rzekłem przeto z uśmiechem należycie tkliwym:
– Narcyza była łaskawa wspomnieć coś o tym, że ta panna przyszła z kimś jeszcze…
– Z nikim nie przyszła – odrzekła ponuro.
– Ej, a mnie się coś zdaje, wedle tego co słyszałem, że z tą panną ktoś przyszedł…
– Bo przyszedł!
Wzniosłem spojrzenie ku niebu i wezwałem je na świadka mojej niewinnej męczarni. Zdawało mi się, że ujrzałem anioła, dającego mi rozpaczliwe znaki, abym cierpiał, bo jeśli wdam się w bój z Narcyzą, sam przed wyznaczonym mi czasem znajdę się pośród aniołów. Zazgrzytałem przeto łagodnie zębami, lecz roztropnie uciszyłem serce, które chciało zawyć rozsrożonym głosem tygrysa.
– Więc któż to przyszedł? – zapytałem takim głosem, którym płacze wiolonczela. – Jakiś pan?
– Żaden pan! – zakrzyknęła armata.
Coś w niej jednak musiało zależeć albo też moja nieprzebrana słodycz musnęła jej twarde i zapiekłe serce, bo w przepaścistych oczach tej rzewnej kobiety dojrzałem cień cienia litości. Pytałem przeto czym prędzej:
– Skoro nie pan, więc kto?
– Pies! – odrzekła mi z niezmierną męką. I aby mnie nie włóczyć wśród mgieł niepewności, dodała ze śmiertelną powagą: – Pannica czupiradło, a pies pokraka!
Widać, że jej ulżył cokolwiek ten okrzyk, ale nie na długo.
Odważyłem się na ciche pytanie:
– Czy Narcyza nie wie przypadkiem, czego chce ta panienka z psem?
Ona spojrzała na mnie z politowaniem i zagrzmiała głucho:
– A skąd ja mam o tym wiedzieć?!
Tak uderzyła w słówko "ja", jak właśnie piorun w uschłe drzewo.
– Dobrze, już dobrze! – powiedziałem szybko. – Istotnie, skąd Narcyza mogłaby o tym wiedzieć… Ludzie sami czasem nie wiedzą, po co przychodzą. A gdzież jest ta panienka?
– Siedzi w przedpokoju i gwiżdże! – głosiła Narcyza z boleścią.
– Gwiżdże? Dlaczegóż ona gwiżdże?
– Teraz wszystkie takie! – rzekła ona głosem zwęglonym. – Co z nią zrobić? Może by tak na łeb ze schodów!…
– Ależ, Narcyzo! Jakże można?! Dowiemy się, czego chce…
Powiedziałem z szatańską chytrością, że "dowiemy się", niebezpiecznie bowiem byłoby użycie liczby pojedynczej. Straszliwa ryba połknęła przynętę z wrodzonej ciekawości, którą i tak zresztą zaspokoi w sposób należyty, gdyż będzie podsłuchiwała z czujną wprawą.
Powiedziała jednak z rezygnacją:
– Jak pan chce! Ja bym z taką osobą nie gadała…
Obróciła się na osi i powoli zjechała z pozycji. Przed nią szła groza, za nią szło przerażenie. Moja komnata stała się po jej wyjściu obszerniejsza i bardziej widna.
Z przedpokoju słychać było dwa splątane głosy jeden cienki jak jedwabna nitka i drugi gruby jak lina okrętowa. Jeden był śpiewaniem słowika, drugi głuchym pomrukiem rozsrożonego wulkanu. Potem drzwi otwarły się gwałtownie i obłąkanym pędem wpadł przez nie pies. Nie, to zbyt wiele powiedziałem! To nie był pies… Można było za Słowackim i Odyńcem zakrzyknąć w zdumieniu: "Czy to pies, czy to bies!" – był to przedziwny stwór przyrody, której coś musiało uderzyć na rozum w chwili stwarzania tej kreatury. Miał on cztery krótkie krzywe łapy i haniebnie kosmaty ogon, z czego można było sądzić, że to jednak pies. Gdyby posiadał urzędowy rodowód, napisano by w nim: syn jamnika i kanapy". Kreatura pokryta była ostrą i długą sierścią dobrze urodziwej kozy, a oczy jej – mądre, sprytne, małe i wesołe – pożyczone były od świni. Posiadała tylko jedno ucho całe i obwisłe, drugie bowiem było marną pozostałością po jakiejś krwawej walce. Zwierzak ten na pierwsze spojrzenie, pomimo swej diabelskiej urody, wyglądał sympatycznie. Długi, niski, śmiesznie kosmaty, a tak zabłocony, jak gdyby brzuchem czyścił ulice, śmignął przez drzwi, obiegł pokój i zwinnym susem wskoczył na fotel. Wybrał oczywiście stary stylowy fotel, przepięknym pokryty materiałem. Gwałtownie oburzenie tak mną zatrzęsło, jak czasem urwipołeć trzęsie jabłonią obsypaną jabłkami. Chwyciłem nożyk do rozcinania kartek i grożąc nim zuchwałemu psu krzyknąłem z należytą pasją: