– Kundlu, precz z mego fotela!
Kundel ani drgnął, łypnął jedynie lewym świńskim okiem i wyraźnie był ubawiony. Równocześnie ozwał się cienki, ostry, gniewem powleczony głos:
– Czemu się pan znęca nad moim psem?
Mordercze narzędzie wypadło z mojej ręki. Pomiędzy moim słusznym gniewem i tą lichą imitacją psa stanęła osoba rodzaju żeńskiego i rozkrzyżowała żeńskie ramiona. Miała piętnaście albo szesnaście lat, płowe włosy, roziskrzone oczy, po których latały złote błyski, i zadarty nosek, po którym nic nie latało. Ani brzydka ani ładna, ale smukła, gibka, zgrabna i zapewne silna. Na gołych nogach, tak opalonych, jak gdyby były posmarowane czekoladą, widniały liczne ślady zadrapań i stłuczeń. Przebiegła mi przez zdumioną głowę myśl, że ta pannica chodzi po ziemi jedynie w niedzielę i wielkie święta, w dnie zaś powszednie łazi po drzewach albo przedziera się przez ciernie. Nie mogłem zajrzeć jej do ust, mógłbym jednak przysiąc, że jej brak kilku zębów wybitych w nagłym zetknięciu się z jakimś płotem. Bynajmniej by mnie nie zdziwiło, gdyby ta osoba wjechała była do mojego domu konno, siedząc na oklep. Jaki pies, taka pani… Dobrana para… Pannica zuchwała, a pies opryszek. A nad tym psem – ja się znęcam!
Powiedziałem twardo:
– Niech pani powie swojemu psu, aby natychmiast zlazł z fotela!
– Dobrze, dobrze, proszę pana! – odrzekła ona wesoło. – Nic się takiego nie stało. Rolly! Bądź łaskawy zejść…
Kreatura zowie się Rolly! Kreatura zsunęła się niechętnie i wrogo na mnie spojrzawszy, ułożyła się na dywanie.
Sprawa z psem była jako tako załatwiona, czekało mnie jednak gorsze przejście z "zadartym nosem". Jestem człowiekiem niepospolicie spokojnym i opanowanym, jak gdyby mnie w młodości trzymano na lodzie, z trwogą przeto myślałem o tym, że zostałem osaczony i że będę się musiał bronić jak dzik w leśnym ostępie. Spojrzałem na panienkę spode łba i w tejże chwili poczułem gniew: panienka patrzyła na tragiczną miną doskonałość ze ślicznym uśmiechem, który wyrastał z dwóch dołeczków na zuchwałym jej obliczu. Pannica raczej brzydka, a uśmiech naprawdę prześliczny i jakiś taki miękki, tkliwy i czuły, jakim się poranne wiosenne uśmiecha słońce. Niemądre moje serce już się chciało uśmiechnąć do tego uśmiechu, lecz w sam czas powstrzymałem je groźnym napomnieniem. Ja nie dam się oszukać tak łatwo… Za stary jestem wróbel na takie złociste plewy! Nie, moja panienko! Znam te zgoła diabelskie sztuczki, którymi osoba rodzaju żeńskiego, mająca nawet lat szesnaście (i psa), umie zwieść nawet mędrca. Za takim uśmiechem kryć się może przemyślany podstęp i misterne szalbierstwo. Cygan nie ocygani tak Cygana, jak to snadnie i bez najmniejszego trudu może uczynić figlarna osoba, mająca w twarzy dwa dołeczki.
Najeżyłem się jak jeż i rzekłem głosem suchym jak pieprz:
– Czemu się pani śmieje?
– Bo mi bardzo wesoło, proszę pana! – odrzekł "zadarty nos".
Nawet w gniewie nie mogłem odmówić słuszności tym słowom, z których każde było radosnym wykrzyknikiem. Postanowiłem jednak, że będę nieustępliwy i zmienię każde moje słowo w ostry sopel lodu. Zanim jednak zdołałem je zamrozić, panienka z niebywałą i podejrzaną zręcznością zmieniła tonację i powlókłszy głos warstwą smutku powiedziała patrząc mi prosto w oczy:
– Czy pan się na mnie gniewa?
Zacząłem się zastanawiać, czy się gniewam.
– Bo jeśli się pan gniewa, to ja sobie pójdę.
Ale przedtem się rozpłaczę! A skoro ja beknę, to się tu zleci cały dom.
– Niech pani nie płacze! – krzyknąłem. – Wcale się nie gniewam… Trochę mnie ten pies wyprowadził z równowagi, ale już przeszło…
Otóż to! Nie mogła uśmiechem, pokonała mnie groźbą łez, a ludzkości wiadomo przecie, co w tym zakresie potrafi szesnastoletnia dama, która ma zadarty nos (i psa). Tego jeszcze tylko potrzeba, aby ten kundel pomógł jej w koncercie. Poddałem się – o, boleści! – i pragnąc zachować pozory rzekłem niby niefrasobliwie:
– Jak się ta psina nazywa? Rolly? Czemu tak z angielska?
Panienka wyżłobiła od razu dwa dołeczki, błysnęła oczami złociście i powiada:
– Ten ogoniasty nazywa się Rolly tylko na wizycie. Na co dzień zwie się Rolmops. Czy pan wie, co to takiego? Jest to śledź zwinięty w kłębek, nadziany cebulą i przekłuty patyczkiem, aby się nie rozwinął. Ogoniasty, gdy śpi, bardzo jest podobny do rolmopsa. Niech pan spojrzy!
Ogoniasty zwinął się w kłębek i zapadł w sen, czasem tylko usłyszawszy swoje fałszywe imię łypnął świńskim okiem.
Wyznanie to obudziło na nowo moją zasypiającą czujność. Nie podobało mi się to niewinne na pozór szalbierstwo z imieniem kosmatego indywiduum. Wprawdzie panienki mają przedziwny zwyczaj przekręcania własnych imion, wskutek czego Petronela w metryce zowie się na użytek domowy Kazia, a Magdalena – Dolly, jednakże niepojęty ten proceder nie był nigdy dotąd zażywany wobec psiego pokolenia. Uczciwemu psu wystarczało jedno niewzruszone psie imię.
Przeniosłem bacznie spojrzenie z psa na panienkę, która zdołała już zapomnieć o gadaniu na temat swojego niewydarzonego kundla i z żywotnością muchy przeniosła się na inny temat.
– Jak tu u pana ładnie! – rzekła patrząc na ściany zawieszane natłokiem obrazów.
– Tak sobie – bąknąłem.
– Wcale nie "tak sobie"! – zawołał z przekonaniem "zadarty nos". – Ślicznie jest u pana!
Nagle ją coś poderwało. Zbliżyła się szybko do ściany, na której złocił się i czerwienił, i gorzał żywą purpurą obrazek malarza, który sam był płomieniem gorejącym i zdawało się, że malował płomieniem. Malarz ten od dawna już malował świty i zachody na niebie, bo od dnia jego śmierci niebo było świetniej niż zazwyczaj kolorowe i grało kolorami. Obraz nie był podpisany, panienka zaś wymówiła nazwisko malarza głosem, w którym drżało wzruszenie i tkliwość.
Zdumiało mnie to cokolwiek.
– Widziała pani kiedy jego obrazy?
– Tak. Widziałam dwa, a ten jest trzeci.
To był cudowny malarz!
– Mój przyjaciel – rzekłem cicho – Umarł młodo…
– Ja wiem…
– Skąd pani o tym wie?
– O, ja wiem bardzo wiele o malarzach.
Wszystko panu opowiem ale nie tak od razu. A ten obrazek… Boże miły! Przecie to Zawidzki…
– Tak, to Zawidzki. Ładny, prawda?
– Śliczny, a nie ładny. Przepraszam pana… Czy pan kupił ten obraz?
– Niestety, nie. Dostałem go od malarza.
"Zadarty nos" spojrzał na mnie jak gdyby z wyrzutem i rzekł niby do siebie:
– Potem się ludzie dziwią, że malarze chodzą bez butów! Niech się pan nie gniewa – dodała głośniej – ja właściwie nie do pana to mówię. Malarz i literat to jedna rodzina, więc sobie robią podarunki, chociaż żaden malarz jeszcze w życiu swoim nie przeczytał książki, którą dostał od literata. Czasem nią tylko pali w piecu albo rzuci za psem… Ale innych to bym utłukła w moździerzu…
– Kogo na ten przykład?
– Tych wszystkich, co umieją od niemądrego malarza wycyganiać za darmo obraz. Proszę pana! Pan nie ma pojęcia o tym, ile Zawidzki rozdał obrazów!