– Czy być może!
– Może być, skoro ja panu o tym mówię.
– Pani go zna osobiście?
Panienka rzuciwszy klątwę na wszystkich opryszków krzywdzących malarzy rozpogodziła się niespodzianie, uśmiechnęła lekko, potem ciężko usiadła w fotelu.
– Czy ja go znam?! Pan skona ze śmiechu, skoro się pan dowie, jak ja go dobrze znam.
– Dlaczegóż mam od razu skonać?- rzekłem ciemnym głosem. – Czy nie mógłbym się o tym wszystkim dowiedzieć za mniejszą cenę?
– Bardzo pana przepraszam, ale mi się tylko tak wyrwało. Ja mam gębę, że nie daj Panie Boże! Ale panu przecie też nic nie brakuje sądząc po tym, co pan wypisuje.
Czy mnie słuch nie myli? Ponura Narcyza niezbyt się pomyliła oznajmiając przyjście "pannicy". Zuchwałość "zadartego nosa" zaczynała przekraczać wszelkie granice przyzwoitości. "Zadarty nos" obrażał mnie na moim własnym terytorium, jednym tchem przypisując mi swoje własne pyskate właściwości. Do stu tysięcy kosmatych Rolmopsów, mam tego dość! Zadzwonię na Narcyzę, dam jej niewidoczny znak, a "zadarty nos" wraz ze swym paskudnym kundlem rozwieje się we mgle, w czasie i przestrzeni. Straszliwa ta myśl musiała się odbić w moim spojrzeniu, panienka bowiem – znowu z niewypowiedzianą zuchwałą odwagą! – pogłaskała niespodziewanie moją rękę i nie powiedziała, lecz zakwiliła cichutko:
– O, pan się znowu gniewa!
– Bo chciałbym wreszcie wiedzieć…- zacząłem twardo i nieuprzejmie, ale nie miałem czasu, aby skończyć.
Oczy panienki zwilgotniały, pociągnęła zadartym nosem trzy razy, a po chwili, jak gdyby przypomniawszy sobie, że trzeba to uczynić do pary – po raz czwarty, złapała się ręką za zuchwałą głowę i zawiodła smętnie, nawet z żałością:
– O ja nieszczęśliwa… Cokolwiek zrobię – wszystko źle, cokolwiek powiem – jeszcze gorzej…Ja się chyba zabiję… Niech się pan nade mną nie lituje! Ja jestem przeklęta przez los i Pan Bóg mnie się wyrzekł…
– Ależ, proszę pani…
– Nie, nie, niech mnie pan nie pociesza. Ja chcę umrzeć!
– Nie tu! – krzyknąłem przerażony.
– A gdzie mam umrzeć? – rzekła ona rozdzierającym głosem. – Nie mam ani domu, ani nikogo.
– O biedne dziecko!
Tak najpierw zakrzyknęło moje niemądre serce, a potem dopiero ja, co się razem splątało w okrzyk tak żałosny i rzewny, że panienka z wdzięczności za współczucie położyła głowę na mojej piersi i cienko pochlipywała. Kosmaty kundel, zwiedziony tym ruchem i przekonany, że mam zamiar uduszenia jego umiłowanej pani, począł ujadać jazgotliwie, co musiało z kolei wywołać wilka z lasu, czujnym uchem złowiłem bowiem groźne pomruki Narcyzy za drzwiami.
W gorączkowym pośpiechu szukałem rady w bystrym moim rozumie, lecz rozum nie wiedział, co mi czynić należy. Zapytałem serce – serce było pełne przerażeń. Gdybym zawołał przenikliwie mądrą Narcyzę i ją zapytał o radę, rzekłaby niewątpliwie: "Ją niech pan zabije, a psa niech pan zastrzeli!"
Trwałem przeto w bezruchu i mimo woli gładziłem ręką głowę tej dziewczyny, która spadła na mój spokój tak właśnie, jak czasem dachówka spada z dachu na niewinną głowę przechodnia. Trwałem jak posąg w kamiennym, niewzruszonym spokoju i bezgłośnie przysięgałem niebu i ziemi, przyrodzie i żywiołom, że póki życia – nie pozwolę wypuścić panienki, która ma kosmatego psa; ani panienki która się zna na obrazach; ani takiej, która ma znajomego malarza. Nie ulega wątpliwości, że malarz potrafi zwichnąć rozum najbardziej sprawny i potężny, jakżeż tedy łatwo mógł przyprawić o utratę mizernej i piątej klepki nierozważną dziewczynę! Znałem dobrze tego Zawidzkiego, świszczypałę i lekkoducha, i wiedziałem, że dobry Pan Bóg niejeden raz zakrywał ręką twarz, nie mogąc patrzeć na jego szaleństwa. Skoro Zawidzki znalazł się w jakiś nie znany mi sposób na drodze tego dziewczęcia, z wszelką pewnością nikt inny, tylko on pomieszał jej rozum i wobec tego dziewczę godne jest litości. Myśląc o tym serdeczniej gładziłem jej głowę, co ją znacznie uspokoiło, spojrzała bowiem na mnie po chwili spojrzeniem wymytym we łzach i rzekła cichutko:
– O, jaki pan jest dobry, a ty, Rolly, uspokój się, ciężki idioto!
Jeden wykrzyknik wyrósł jak cyprys równocześnie nade mną i nad kundlem, ale już mi było wszystko jedno. Poczęła mnie ogarniać miła i ciepła radość, że panienka u mnie nie wyzionie ducha z boleści i nie zostawi mi w spadku kundla, który by mnie ścigał przez całe życie jak szczekająca klątwa. Zdołałem już pojąć, że panienka łatwo i bez głębszego namysłu przerzuca się z nastroju w nastrój, od uśmiechu do łez i z powrotem, co jest niezmiernie zajmujące w teatrze, nigdy w domu; zrozumiałem, że nic mnie już przed nią nie uchroni i będę musiał wytrwać do epilogu tragifarsy; wiedziałem niezbicie, że postępując łagodnie, ustępliwie i z niefrasobliwą na pozór pogodą – jest to metoda z powodzeniem stosowana wobec wariatów – dowiem się wreszcie, dlaczego dachówka spada mi na głowę.
Wiedziałem już, jak się zowie ogoniasty, nie znałem jednak imienia i nazwiska panienki, a był już chyba czas największy, abym się o tym dowiedział.
Począłem się zbliżać do tego zagadnienia ostrożnie, nie widząc, czy panienka uczyniwszy takie wyznanie nie położy znów głowy na mojej piersi i nie załka, chociaż rozsądne kobiety nie mają tego zwyczaju wymawiając swoje nazwisko. Zacząłem tedy mówić chytrze:
– Bardzo ni smutno, że się pani tak wzruszyła, panno Zosiu!
Liczyłem na to, że zwyczajem rodzinnym na dziesięć osób rodzaju żeńskiego jest siedem Zofii.
– Kiedy ja wcale nie jestem Zosia! – zaśmiała się panienka.
– A wolno wiedzieć, jak pani na imię?
– Wolno! Tatuś nazywa mnie Wu, a koleżanki nazywają mnie Miki…
– A jak mama?
– Ja nie mam matki – rzekła ona cicho. – Moja matka umarła, kiedy miałem osiem lat.
– Biedactwo…- szepnąłem.
Spojrzałem serdecznie i tkliwie na jej twarzyczkę, co nagle zagasła, dziewczynka zaś podziękowała mi ślicznymi smutnym uśmiechem.
– Mnie na imię jest Ewa – powiedziała. – A nazywam się Tyszowska.
– Tyszowska? Znam to nazwisko. Jest głośny lekarz bakteriolog…
– To mój ojciec! – zawołała radośnie panna Ewa.
– W takim razie ja znam ojca pani.
– Ależ tak, tak! I ja o tym wiem. Pierwszą książką, którą dostałam od ojca, była książka pana. Ojciec często mi mówił o panu… Pan o tym może wie, że mojego ojca nie ma teraz w Polsce?
– Wiem, bo to głośna sprawa…
– Tak, a teraz ojciec wraca… Wraca za dwa tygodnie.
– No to świetnie!
– To wcale nie świetnie.
– Jakże to? Pani się nie cieszy?
– Czy ja się cieszę? O Boże drogi! Od dwóch dni, od kiedy dostałam wiadomość, zdaje mi się, że oszaleję z radości. Ale, proszę pana, ja się boję…
– Czego? Co się stało?
Panna Ewa "zrobiła ponurą twarz".
– Stały się straszne rzeczy. Ojca nie było w kraju przez półtora roku. Pan nie może mieć nawet wyobrażenia o tym, co ja zdołałam zdziałać przez ten czas. O rany! Jeżeli ojciec nie osiwieje, to będzie cud boski. Co ja narobiłam, co ja narobiłam! I ja, i ten pies.
– Cóż pani mogła takiego zrobić? – pytałem zaniepokojony.
– Co ja zrobiłam? Gdyby pan miał włosy na głowie, to by…O; bardzo pana przepraszam…
– Nic nie szkodzi. Kobieto, mów dalej, byle prędzej!
– To się nie da tak od razu powiedzieć. I na wołowej skórze też by nie spisał. I dlatego właśnie przyszłam do pana.
– A cóż ja mam z tym wszystkim wspólnego?
– Niby nic. Pomyślałam sobie jednak tak: ja panu wszystko uczciwie opowiem, a pan mnie obroni przed tatusiem i wszystko mu pan wytłumaczy.