– Ja? Dlaczego ja?
– A któż inny? – odrzekła panienka zdziwionym pytaniem na moje niemądre pytanie. – Przecie pan nas kocha?
– Kogo to: "nas"?
– Wszystkich, co mają jeszcze kiełbie we łbie, więc i mnie. Czy pan myśli, że ja nie wiem, jakie rozmaite podlotki pisują do pana listy? My w szkole wszystko wiemy.
– Owszem, pisują i cóż z tego?
– To z tego, że pan powinien nas obronić w nieszczęściu i nie pozwolić nikogo skrzywdzić.
Długo byłem spokojny. Długo byłem cierpliwy. W tej chwili jednak ogarnął mnie gniew.
– Cóż ty sobie wyobrażasz, szalona dziewczyno – urągałem niewątpliwie – że ja będę z uczciwymi ludźmi wojnę toczył o sto tysięcy podlotków, którym się podobało narobić sto tysięcy głupstw? Cicho bądź, kundlu! – ta apostrofa zwrócona była w stronę Rolmopsa, który niebezpiecznie zawarczał i łypał oczami na moją stronę. – Co sobie panienka wyobraża? Nie wiem, o co idzie, ale nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Niech pani uspokoi tego psa, bo go wyrzucę przez okno!… Skoro panienka nawarzyła piwa, niech je teraz wypije. Może pani kogo zamordowała?
– Nie miałam czym – rzekła ona zuchwale.
– To całe szczęście. Zresztą to wszystko jedno!
Panna Ewa patrzyła na mnie przenikliwie, a równocześnie z uśmiechem nieco drwiącym.
– Pan jest bardzo kochany! – rzekła wreszcie. – Pan niezbyt udaje takiego, co się okropnie złości.
– Ja udaję? Wypraszam sobie te poufałości… Oświadczam pani stanowczo, że nie chcę słyszeć o niczym, że wezmę udział w żadnej awanturze i nie zamienię z ojcem pani ani słowa…
– I nie obroni mnie pan przed ludzką złością?
– Nie obronię.
– Ha to trudno… Rolly, chodź! Bardzo pana przepraszam za najście. Żegnam pana i niech Bóg ma pana w swojej opiece…
– Żegnam panią…
– Przepraszam, nie skończyłam jeszcze: panu będzie boska opieka bardzo potrzebna…
– Czemuż to? – mówiłem drwiąco.
– Zaraz panu powiem. Otóż cała młoda Polska dowie się jutro, że pan odmówił opieki i pomocy jednej z tych, wobec których od tylu lat udaje pan miłość. My panu wierzymy, my w pana wierzymy, my pana kochamy, a kiedy się zdarzyło, że jedna z nas przyszła do pana, aby się wypłakać, pan ją wygnał na mróz…
– Na jaki mróz?! – krzyknąłem w pasji.
– Wszystko jedno. Mrozu nie ma, bo jest lato, ale tak mi się powiedziało. Najpierw jakiś potwór chciał mnie zakatrupić w przedpokoju, a teraz pan szuka, czym ciężkim mógłby we mnie rzucać. I to wszystko za to, że ja do pana jak do rodzonego ojca… Jutro wszyscy się dowiedzą, jaki pan jest naprawdę. W książkach to nie sztuka, proszę pana… Ale teraz będziemy wiedziały… Rolly, choć, bo pan Makuszyński jeszcze nas zamorduje.
Ona spojrzała na mnie z wyrzutem, kundel spojrzał na mnie z pogardą i machnął na mnie ogonem. Czułem, że świat się ze mną zakręcił najpierw w prawo, a gdy się zmęczył, zaczął kręcić się w lewo.
Panna Ewa skłoniła się głęboko i szła ku dziwom.
– Potworze, stój! – wrzasnąłem przeraźliwie.
Przed oczami udręczonej mojej duszy zaczęła defilować armia stu tysięcy panienek. Jedne patrzyły na mnie ze zgrozą, inne ciężko wzdychały westchnieniem zawodu, a kilka tysięcy krzyczało piskliwymi głosy: "Zdrada, zdrada!" – Uczyniło mi się gorąco. Zimny pot spływał po moim czole. Będę wkopany w ziemię, będę przywalony najcięższym głazem wzgardy.
– Potworze, stój! – powtórzyłem konającym głosem.
Potwór odwrócił się z uśmiechem od drzwi, błysnął białymi zębami, ozłocił gębę uśmiechem i rzekł:
– Strasznie pana kocham!
Potem usiadł i zaczął opowiadać.
Przyszedł nazajutrz i znowu opowiadał. Potwór opowiadał tak długo, że Narcyza usnęła raz pod drzwiami, znudzona podsłuchiwaniem. Ja słuchałem, albowiem miałem pannę Ewę zasłonić własną piersią, gdyby jej szanowany rodzic chciał jej urządzić gęsim za wszystkie zbrodnie i awantury. Od czasu do czasu przykładałem sobie lód do głowy, aby się w niej mózg nie zagotował. Czasem wydawałem niezrozumiałe okrzyki. W ten sposób dowiedziałem się o szaleństwach panny Ewy i spisałem w tej książce.
Nie ma wprawdzie w tej chwili na świecie dwóch większych przyjaciół niźli ona i ja (Rolmops pozostał opryszkiem), mam jednak do niej głuchy żal; kiedy się bowiem wybrałem do jej ojca, aby w jej obronie wygłosić taką mowę, jakiej świat nie słyszał, ten człowiek uściskał mnie i rzekł:
– Ewa opowiedziała mi o wszystkim i niech się już pan nie trudzi. To dzielna dziewczyna. Czy napije się pan wina?
– Nie! – odrzekłem. – Ale jeżeli ma pan truciznę…
Rozdział drugi
W którym na scenę wchodzą uczciwi ludzie, bakcyle cholery i złodziejski pies.
Hieronim Tyszowski miał niewiele ponad lat czterdzieści, a już europejską cieszył się sławą. Głośne były jego badania zarazków dżumy, cholery i innych ich bliskich kuzynów trapiących ludzkość. Prace jego na te ponure tematy tłumaczone były na wiele języków. Obok słynnych matematyków polskich, którzy zdobyli światową sławę, Tyszowski zdobywał ją w swojej dziedzinie dla wspaniałej polskiej nauki. Pracował z tą namiętną rozgorzałą zapamiętałością, bohaterstwu największemu równą, wobec której nawet posępna okrutność przyrody staje bezradna i musi zdradzić człowiekowi swoje tajemnice. W tej walce nieustępliwej i nieustającej, którą rozpoczął Prometeusz, wykradłszy ogień dla struchlałej w mrokach i zimnie ludzkości, padło już wielu wspaniałych ludzi. Skazywali sami sobie na męczarnie, na kalectwa i na śmierć; lecz jak miejsce poległego żołnierza natychmiast zajmuje żołnierz inny, tak na stanowisku, na którym padł wielki uczony, zjawia się w tejże samej chwili ktoś nowy, młodszy, równie odważny. Tak jak nieodmiennie od wieków. Jeden z bohaterów pada, "aby poległym ciałem dać innym szczebel do sławy grodu". Ten, co zajmuje opróżnione stanowisko, zjawia się bez lęku: radosny, jasny, słoneczny i szczęśliwy. Rozpoczyna dzieło w tym miejscu, w którym tamten je przerwał. Dzieło musi być spełnione, choćby śmierć zabijała legiony uczonych.
Tyszowski badał najstraszliwsze drobnoustroje ani przez chwilę nie myśląc o tym, że sto razy dziennie dotyka śmierć zamkniętej w szkiełku. Jasne jego oczy patrzyły z usilnym natężeniem w mikroskop, czujne, mądre i bystre. Było w nim coś z dziecka, gdy wychodził z pracowni. Nikt by nie przypuścił patrząc na tego radosnego człowieka śmiejącego się do słońca, że przed chwilą zgłębiał najbardziej posępne, najgłębiej ukryte tajemnice życia i śmierci. Uczciwie swoje serce dzielił uczciwie pomiędzy naukę i córkę. Po stracie żony nie miał niczego droższego na świecie, nie dbał zaś o siebie jedynie. Było mu wspaniale obojętne, czy jadł obiad i czy jest przyzwoicie odziany. Brodaty Czas wydzierał sobie włosy z sędziwej brody, widząc, jak ten człowiek nie zdaje sobie sprawy z prawidłowego następstwa godzin i żyje bez zwracania uwagi na dowcipny przyrząd zwany czasomierzem. Tyszowski, zasiadłszy w miłym choć głucho milczącym towarzystwie zarazków dżumy, nie zauważył czasem, że minęła noc i że nowe ukazało się słońce. Zarazki były znudzone i zmęczone, on nigdy. Patrzył przez chwilę w rozjaśnione światłem okno i starał sobie przypomnieć, czy to jeszcze wieczór, czy to już rano? Dopiero dobrzy ludzie w białych kitlach, zjawiający się w laboratorium, podawali mu ścisłe o tym wiadomości. Powracał przeto do domu mocno zatrwożony oczekiwaniem zgiełkliwej awantury, którą mu z wszelką pewnością urządzi córka.
Panna Ewa, nieco większa od zarazka dżumy, lecz równie ruchliwa i groźna, wychowywała się pod opieką dobrej kobiety, którą z matką Ewy łączyła cienka pajęczyna jakiegoś pokrewieństwa. Pani Halicka miała wielkie serce, lecz nieco mniejszy rozsądek, który sztukowała nieprzebraną poczciwością, co miało ten nieoczekiwany skutek, że nie ona wiodła przez życie brzdąca, zwanego Ewą, lecz brzdąc, zwany Ewą, wiódł przez zasadzki żywota pulchną i wieczyście jakby zatrwożoną panią Halicką. Nie ulegało natomiast żadnej wątpliwości, że gdy ją Bóg kiedyś powoła do Swojej chwały, każe jej dać w niebie najbardziej zaciszny kącik w nagrodę na niepoliczone utrapienia, które były jej udziałem w domu spokojnego pana Tyszowskiego i niespokojnej panny Ewy.