Wieczysta trwoga na rumianym obliczu dobrej kobiety mogła się wywodzić z jej owczej bezbronności wobec podstępnej złości świata, nierównie więcej jednak przemawia za tym, że owego strachu nabawił ją pan Hieronim Tyszowski. Wiadomo jej było, że on i cholera to jedno. O cholerze miała z dawna wyrobione zdanie, któremu trudno było odmówić słuszności, była zaś głęboko przekonana, że jeśli nawet lekkomyślny ten człowiek nie połyka cholery dla zwyczajnej igraszki, z pewnością jednak nosi ją przy sobie. Zdarzyło się czasem, że siedząc w jej towarzystwie przy stole wyjmował nagle z kieszeni kamizelki maleńką szklaną probówkę i pilnie się w nią wpatrywał. Wtedy uciekała z krzykiem, pytając Boga zbielałymi ustami, w jakim celu stworzył takich szaleńców. Za żadne skarby świata nie byłaby dotknęła odzienia pana Tyszowskiego, któż bowiem mógł zaręczyć, czy nie siedzi na nim dorodny bakcyl dżumy, ojciec licznej rodziny? Ze strachem patrzyła, jak Ewa rzucała się na szyję ojcu, powracającemu z pracowni pełnej "morowego powietrza". Kochała dziewczynę wszystką mocą opasłej duszy i dlatego jedynie nie uciekła dotąd z tego domu śmierci, w którym wedle jej głębokiego przekonania tak latały bakcyle, jak w innym domu mole. Potajemnie, gdy zostawała w nim sama, paliła paskudne kadzidła, tak zwane "trociczki", które miały samym zapachem zakatrupić nienawistne zarazki. Zaprawdę, obrany z rozumu byłby srogi bakcyl, gdyby się podczas palenia tych wonności zbliżył na odległość kilometra. Żaden się przeto na to nie ważył, największy nawet lekkoduch, za to jednak dobra pani Halicka kładła się do łoża na trzy dni z głową owiniętą mokrym ręcznikiem i jęczała cichutko. Takie bowiem potężne zapachy biły od owych kadzideł. Pan Tyszowski na próżno tłumaczył zacnej kobiecinie, że będzie żyła szczęśliwie sto siedem lat, jedenaście miesięcy dwadzieścia dziewięć dni.
Pani Halicka miała bliską rodzinę gdzieś za Krakowem i od lat ośmiu, spędzonych w domu Tyszowskich, wybierała się do niej w każde wielkie święta, w zimie jednak było na podróż za zimno, na wiosnę zaś padał zwykle deszcz, więc odkładała podróż do sposobnej pory. "Tymczasem" prowadziła gospodarstwo domowe i zastępowała Ewci matkę. Ewcia zwała ją "ciocią", chociaż niewiele prawnych podstaw istniało do tego czcigodnego tytułu. I pan Tyszowski, nie wiedząc, jak jej wyrazić serdecznością i tkliwą wdzięczność, mianował ją też "ciocią", tak że po kilku latach nikt nie używał ani jej imienia, ani jej nazwiska i dla całej ulicy, dla sklepikarza i listonosza, dla stróża i dla całego domu była ciocią. Pamiętano jednak o jej imieniu, gdy się zaczerwieniło w kalendarzu, Ewcia bowiem na ten dzień, zapewne i w niebie obchodzony uroczyście, ze śpiewami i tańcami, dziergała jakąś koroneczkę, a pan Tyszowski przynosił z cukierni tort z marcepanowymi kwiatkami na górze i z zakalcem w środku. Ciocia patrzyła na ten potężnych rozmiarów smakołyk podejrzliwie i gdyby umiała po łacinie, zakrzyknęłaby niewątpliwie: Timeo Danaos et dona ferentes! – co oznacza w katolickim języku: "Trwożę się Danaów nawet i wtedy, gdy przynoszą dary!". Gdyby wypadało, oblałaby tort na wszelki wypadek formaliną albo innym żrącym płynem, zabijającym zarazki, ale nie wypadało. Oblewała go przeto łzami rozczulenia, co wzgórzu słodyczy nadawało smak wybitnie słony. Nawet jednakże i w tym dniu promienistym, w dniu powszechnej wymiany serc, zacna ciocia nie pozwoliła na to, by ją uściskał "ojciec zadżumionych", i uciekała z krzykiem, zauważywszy jego zuchwały gest otwierania ramion.
Z przyzwoitej odległości umiała ciocia zdobyć się na odwagę. Należy przyznać rzetelnie, że do dnia dzisiejszego nie rozlegałby się ani jeden strzał na świecie, gdyby cioci polecono wynalezienie prochu, lecz w sercu jej mieszkała odwaga, skoro szło o Ewcię. Pan Tyszowski umiał liczyć bakcyle na miliardy, straszliwie jednak mąciły mu się rachunki, gdy liczył pieniądze. Znał je zapewne ze słyszenia, a wydawał dość rzadko. Uważał je za wynalazek tępy i nieudany. Często się dziwił niesmacznej natarczywości ludzi, żądających pieniędzy za cukier, bułki i mięso. W głębi duszy dziwił się zapewne i temu, że czasem sam otrzymywał pieniądze za swoją ogromną pracę, sprawiającą mu niebywałą rozkosz. Brał je, przyglądał im się przez chwilę uważnie, rozmyślając nad tym, ile i jakiego gatunku snuje się po nich zarazków, poczym oddawał je Ewci, a Ewcia oddawała je cioci, która nigdy nie byłaby ich przyjęła z rąk Tyszowskiego. Ponieważ Ewcia nie umarła w srogich mękach, był to znak, że "banknoty są zdrowe".
Zawsze jednakże było ich za mało. Ciocia mogłaby wprawdzie być mistrzem skarbu w jakimś pomniejszym państewku, a najsprawniejszy marynarz nie umiał tak zawiązać liny okrętowej, jak ona umiała związać koniec z końcem, zazwyczaj jednak na nowiu księżyca ciocia stawała osłupiała, podobna do żony Lota, zamienionej w słup soli, i spoglądała z głębokim przerażeniem na pusty skarbiec domowy. Pan Tyszowski uciekał rano z domu do swej cholery, Ewcia biegła do szkoły, a ciocia trwała w tragicznym bezruchu. Po dłuższej chwili wydawała z siebie rozdzierający jęk, co ją powracało do życia i zagrzewało do walki. Czekała powrotu Tyszowskiego i wszystko jej było jedno, kiedy powrócił. Zjawiła się przed nim z kamienną twarzą i mówiła. "A słowa jej były żelazne".
– O! – wykrzykiwał Tyszowski. – Czemuż to ciocia jeszcze nie śpi?
A ona odpowiadała:
– Gdybym leżała nawet w trumnie, też bym nie mogła zasnąć!
Noc bladła z przerażenia, słysząc te okropne słowa.
– Czy się coś stało? – pytał Tyszowski zaniepokojony.
– Stało się. Ewcia wieczorem nie jadła.
– Boże drogi, chora?
– Ewcia nie jest chora i mogłaby zjeść całe cielę. Tylko że nie było co jeść… Pan może jeść ten bulion, którym pan żywi swoje bakcyle, bo panu jest wszystko jedno, ale dziecko trzeba nakarmić uczciwie. Czy pan słyszy?
– Słyszę, słyszę, niech ciocia nie krzyczy. A czemuż to nie ma u nas co jeść?
– Bo manna nie spadła z nieba!
– O, to źle, to źle! – mruczał Tyszkowski, z czego można było wnosić, że narzeka na niebieskie urządzenia.
Pan Tyszowski jednak martwił się na inny temat. Strach go chwycił, że Ewcia nie jadła. Było to wierutne łgarstwo, ciocia bowiem nie dopuściłaby przenigdy do okrutnej głodującej ostateczności, prawdą natomiast niezbitą była ponurość najbliższej przyszłości. Ciocia z niewypowiedzianym sprytem pragnęła wzbudzić w Tyszowskim zabójczą i zdobywczą energię, więc przyniosła przed jego oczy blade widmo Ewci, którą srogi głód zamieniał powoli w jasnokościsty szkielet.
– Co robić, ciociu złota, co robić? – pytał Tyszowski.
– Pieniądze! – odrzekła ciocia krótko i rozumnie.
Znakomity uczony spojrzał na nią ze strachem, przyszło mu bowiem na myśl, że go ciocia namawia do fabrykacji banknotów, co jest źle widziane przez władze, ciocia jednak nawet podczas przypływu grozy miała minę tak poczciwą, że go ta myśl odbiegła.
– Do pierwszego jeszcze kilka dni – mówił zadumany. – Ale, ale! – zakrzyknął radośnie. – Przecież ni się coś należy od wydawcy. Jutro będziemy mieli pieniędzy w bród.