– Oczywiście!
Pan Zawiłowski pomazał swój bas oliwą szeptu, aby słowa nie skrzypiały i mówił:
– Panno Ewo! Z Basia coś się dzieje, a ja nie wiem co.
– A co się dzieje, proszę pana?
– Nie wiem…nie wiem…Pani wie, ile w Basi jest radości, a teraz poznać jej nie można… Smutna, wzdycha i gada przez sen.
– Gada przez sen? Oj, to niedobrze. A co gada?
– Tego nie wiem. To jednak nie jest najgorsze – ("mówił ojciec o swej Basi, cały zapłakany") – to nie jest najgorsze… Niech pani sobie jednak wyobrazi, co się działo wczoraj! Powiadam: "Co ci jest, Basieńko?" – Ona najpierw na to nic, potem patrzy, patrzy, wreszcie wybuchnęła płaczem i zawołała: "O, jaka ja jestem nieszczęśliwa!" – I uciekła. Słyszy pani? Basia jest nieszczęśliwa! Ona! Czemu Basia ma być nieszczęśliwa?
– Z wielkiego szczęścia – odrzekła Ewa z powagą.
– Z czego?
– Z wielkiego szczęścia – powtórzyła.
Pan Zawiłowski spojrzał na nią spod ogromnych brwi wybałuszonym wzrokiem śmiertelnie zdumionego karpia.
– Nie rozumiem! – jęknął i rozłożył ręce. – To dla mnie za mądre.
Ewa uśmiechnęła się ślicznie.
– My kobiety – mówiła pouczającym tonem – używamy bardzo dziwnych sposobów w wyrażaniu uczuć. Żaden mężczyzna tego nie pojmie. Czy pan wie, że kobieta nieszczęśliwa płacze, a kobieta szczęśliwa też płacze, tylko obficiej?
– Przyznam się, że po raz pierwszy…
– Proszę pana… Był pan oczywiście na niejednym ślubie? Zapewne pan był? Czy pańskim zdaniem panna młoda jest szczęśliwa?
– Chyba jest…
– Jest bardzo szczęśliwa! A co robi! Płacze! Mama płacze, babcia płacze, ciotki płaczą i ona płacze.
– Może być. Co to jednak ma wspólnego z Basią? Przecie Basia nie myśli o ślubie!
– Ja nie jestem tego tak bardzo pewna – rzekła Ewa tajemniczo. – Czy pani Zawiłowska czuje się dobrze?
– Dzięki Bogu coraz lepiej.
– A pan jest zdrów?
– Jak byk! To znaczy… Przepraszam za wyrażenie…
– Nic nie szkodzi. Z tej strony przeto nie pochodzą jej zmartwienia. Ponieważ nie zdarzyło się żadne nieszczęście, które byłoby słusznym powodem płaczu, a Basia jednak płacze, czyni to przeto z jednego rozsądnego powodu: ze szczęścia.
– Z jakiego szczęścia? Panno Ewo! Nie słyszałem, żeby ją spotkało jakie szczęście. Co się pani roi?
– Mnie nic ale zapewne Basi się roi. Proszę pana… Pozwoli pan, że zapytam pana jeszcze o jedno?
– Bardzo proszę!
– Jak pan myśli: kiedy młoda panna jest nieszczęśliwa?
– Czy ja wiem? Nie byłem nigdy młodą panną…
– Ja panu powiem: kiedy się zakocha! Ale nie tak, byle jak, na patatajkę, ale na śmierć. Kiedy ja się zakochałam po raz pierwszy, płakałam tak, że trzy ręczniki były mokre. Drugi raz przeszło nieco lżej, ale też płakałam.
– Nie może być! – zawołał nagle rozweselony pan Zawiłowski. – I przeszło?
– Przeszło – odpowiedziała posępnie. – Ale chyba znowu wróci – dodała szeptem.
– I pani myśli, że Basia…
– Myślę, że Basia jest zakochana na umór! Słyszy pan: na umór!
– Basia?
– Basia.
– Na umór?
– Tak mi się zdaje.
– Ale w kim, dziewczyno, w kim?
– Pewnie w jakimś mężczyźnie, bo to już taki nieznośny zwyczaj… Proszę pana… Zdaje się, że Basia nadchodzi!… Czy to prawda, że pojutrze są jej urodziny?
– Ależ tak! – przypomniał sobie pan Zawiłowski.
– Doskonale… Przyjdziemy wszyscy o piątej. Wtedy panu powiem może coś więcej.
– Dobrze!
Panna Barbara powitała Ewcię serdecznie, lecz jakby z roztargnieniem. W orzechowych jej oczach nie było rozigranych złotych błysków; smutek osnuł śliczną jej twarz lekką mgiełką.
Zaciągnęła Ewcię do swojego pokoju, w którym barwną plamą gorzał obrazek Jerzego.
– Co się tu dzieje? – Spytała Basia. – Nie widziałam cię od dwóch dni.
– Nic nadzwyczajnego – odrzekła Ewa przyglądając się pilnie pułapowi. – Tylko Jerzy jest jakoś chory…
– Pan Jerzy chory? Nie może być! Wczoraj wieczorem chodził po ogrodzie prawie do północy.
– Ach tak? Widać na tym polega jego choroba, że chodzi po ogrodzie przy księżycu. A skąd ty o tym wiesz, że on taki lunatyk? – spytała Ewa niewinnie.
Zdawało się, że odpowiedzią na takie pytanie powinno być: "Widziałam przypadkiem…" albo "nasza Martusia widziała" lub coś podobnego na ten temat. Najbystrzejszy jednakże filozof, mądry jak diabeł, nie mógłby przewidzieć odpowiedzi Basi, która nagle zakryła twarz rękami i szeptała gorąco:
– O Boże! Chciałabym umrzeć… chciałabym umrzeć…
Świadomi rzeczy twierdzą uparcie, że na dziesięć potężnie zakochanych panien: trzy chce pójść do klasztoru, dwie do filmu, pięć objawia niezłomną chęć śmierci. Wprawdzie owych pięć wzywających śmierć podniosłoby ogromny wrzask na widok myszy i wzywałoby ratunku, nie zmniejsza to jednakże grozy sytuacji. Basia w tej chwili istotnie żałosny przedstawiła widok.
"Basię wzięło jeszcze mocniej niż Jurka!" – pomyślała Ewa z gorącym współczuciem. – "Tak mądra, taka dobra, taka zrównoważona i co z tego? Na miłość nie ma i nigdy nie będzie lekarstwa… Och jak straszny jest nasz los!"
Zaczęła pocieszać Basie, głaskając ją po głowie, po twarzy i po rękach i szepcząc słowa pełne słodyczy. Nie dała jej jednak do poznania, jaki to "robak lęgnie się w tym bujnym kwiecie". Pomyślała równocześnie, że nie może pozwolić na to, aby się uczciwie i niezaradne serce tak gryzło i męczyło.
Przez dzień następny była Ewa rozgoryczona i opryskliwa. Znienacka napadła na Jerzego:
– Czemu wciąż tkwisz w tej zatraconej pracowni! Mógłbyś odwiedzić Basię!
– Albo co? – z widocznym zapytał Jerzy.
Ewcię ogarnęła pasja znana w psychologii pod nazwą "pasji szewskiej".
– Powiedz mi, po co ja właściwie włożyłem tyle trudu w rozwalenie muru?
– Ach więc to jednak był twój pomysł?
– A czyj? Tobie przez sto lat nie przyszłoby do głowy. Pomysł był mój, bo myślałam… Ech! Wszystko jedno… Róbcie sobie, co chcecie!
Jerzy nie widział nigdy jeszcze swej przyjaciółki w takim gniewnym uniesieniu, w którym walny udział wziął jej zadarty nos. Nie rozumiał dobrze, co znaczy owo groźne "róbcie sobie, co chcecie!", więc się zaczął nad tym głęboko zastanawiać, lecz Ewa przerwała rozmyślania gromkim rozkazem dziennym:
– Jutro są urodziny Basi. Zbiórka o piątej po południu!
Rzekła i odeszła jak zagniewany duch.
Pani Zawidzka zawiadomiona o uroczystości w sposób łagodny i uroczysty wydobyła z tajemnego schowka naszyjnik z czeskich kamieni, który jakąś prababka nosiła na łabędziej i wstydliwej szyi. Lubiła Basię serdecznie; przypadła jej do serca dziewczyna prosta, jasna i czysta jak łza. Przeczuwała coś mądrym sercem i coś widziała mądrymi oczami, lecz nigdy nie powiedziała o tym słowa. Od chwili kiedy to Ewa powiedziała, że Jurka "coś wzięło", zaczęła patrzeć pilnie, udając jednak, że nic nie widzi. Czasem tylko uśmiechała się najsłodszym uśmiechem na świecie: uśmiechem matki. Nazajutrz Ewa jak chorąży poprowadziła pochód przez otwór w murze, głośnymi oznajmiając się okrzykami. Przed samymi drzwiami domu Zawiłowskich szepnęła do Jurka:
– Wyglądasz, jakbyś miał żółtaczkę… Głowa do góry, dryblasie!
Chociaż dzień był niezmiernie zwyczajny i taki powszedni jak chleb, ni stąd ni zowąd uczyniło się święto, tym większe, że pani Zawiłowska w czarnych okularach wyszła ze swojej ciemnicy. Pan Zawiłowski grzmiał zawiesistym basem, Ewa trajkotała jak młynek do kawy, śmiała się pani Zawidzka. Jerzy coś bąknął ni w pięć, ni w dziewięć, a Basia odpowiadała bez słów: kolorami twarzy, która raz bladła, raz czerwieniała się, i strwożonymi spojrzeniami.