Выбрать главу

"Oczy Basi" – pomyślała Ewa – "podobne były do laskowych orzechów. Teraz przypominają raczej włoskie".

Po pewnym czasie szepnęła do pana Zawiłowskiego, chytrze zawiódłszy go w kąt koło pieca:

– Widzi pan?

– Widzę… Więc to Jerzy?

– A pan myślał, że chiński cesarz? – zaśmiała się Ewa.

– Muszę zwrócić uwagę żonie – usiłował szepnąć pan Zawiłowski.

– Po co? Niech pan będzie pewny, że Basia wyspowiadała się przed matką najmniej dziesięć razy.

– Więc oni się kochają?

– O Boże, jacy mężczyźni są naiwni! – jęknęła Ewa.- A czy to pana martwi?

– Przenigdy! – rzekł pan Zawiłowski gwałtownie. – Uwielbiam panią Zawidzką… To cudowna kobieta… A skoro matka taka, to pewnie…

– Jerzy jest nadzwyczajny, a niedługo będzie sławny na cała Polskę! – mówiła Ewa z mocą. – O, rany! A ten skąd się tu wziął?

Pytanie było zgoła przeraźliwe, albowiem pośród gości zjawił się umorusany, zabłocony i skudłaczony Rolmops w słusznym przekonaniu, że Uczciwi Polacy maja zwyczaj jeść obficie podczas każdej uroczystości i że nie odtrącają z pogardą biednego kundla.

Z przewidzianej krótkiej uroczystości uczyniła się długa uroczystość z przyjęciem wieczornym, podczas którego okazało się, że Jerzy nie nadaremnie łowił niedawno kurczaki. Być może, że wspomnienie tego polowania pełnego trudu, lecz nie połączonego ze zbytnim niebezpieczeństwem, ożywiło w nim zamierającego ducha, albowiem ożywił się i począł błyskać jak za najlepszych czasów. Ewa czujna jak bóbr cięgami zapytaniami podtrzymywała jego ferwor. Jerzy zaczął opowiadać o tym wszystkim radosnym i cudownie jasnym, co się wydarza w malarskim żywocie; o włóczęgach i wędrówkach w pogoni za słońcem i tęczą; o zgryzotach i klęskach, o uniesieniach i wzlotach tych najwspanialszych obłąkańców, co się zaprzedali sztuce całą duszą. W pokoju było niemal mrocznie i bladozłociście, albowiem ze względu na wzrok pani Zawiłowskiej nie zapalono lamp elektrycznych, lecz świece, które przędły złote poświaty i malowały nią ludzkie zasłuchane twarze. Pani Zawidzka słuchała ze szczęśliwym uśmiechem; pan Zawiłowski słuchał, jak gdyby mu opowiadano bajkę o żelaznym wilku; pani Zawiłowska w głębokim ciemnym skupieniu, lecz jakby łakomie. A Basia słuchała cała zamieniona w słuch. W spojrzeniu jej była bezgraniczna tkliwość i taka miękka rzewność, że jeszcze chwila, a zdało się: wielkie przeczyste łzy zjawią się w tych oczach.

Wieczór ten był dziwny i niezwykły.

Nazajutrz jednak Ewa spostrzegła z przerażeniem, że Jerzy jest chyba naprawdę chory. Nie malował, lecz łaził z kąta w kąt, jakby szukał zgubionego parasola. Czasem kopnął niewinnie krzesło, które mu stanęło na drodze. Tej nocy nie zmrużył chyba oka, tak bowiem wygląda, jakby się sam własnymi farbami pomalował na szaro. Człowiek, który stale przypominał niedzielę, w tej chwili był środą popielcową.

"Oj, źle!" – pomyślała Ewa. Potem rzekła: – Jureczku, ślicznie było wczoraj, prawda?

Jerzy spojrzał na nią, jakby zobaczył zieloną owcę albo cielę z trzema głowami.

– Co się stało, Jureczku złoty?

– Nic mi się nie stało! – odrzekł Jerzy. – Głupi jestem i tyle!

– Dlaczego się oczerniasz? A dlaczego niby masz być głupi?

– Dlatego? Bo jestem mizerny malarzyna. Bo jestem marny oleodrukarz. Rozumiesz? Bo jestem wartogłów, nicpoń, niezdara, pustak, słowem: fujara. Głupi jestem, bo mi się przywidziało…A co tobie zresztą do tego?

Ostatnie słowa wrzasnął w tonacji przeraźliwie wysokiej i wyszedł.

– To gorzej niż myślałem – mówiła Ewa sama do siebie. – Jedną ten człowiek powiedział o sobie prawdę, tę mianowicie, że jest fujara… Źle, źle, bardzo źle! Zakochał się jak wariat, a teraz nie wie, co ma począć. Nie ma co: fujara! Biedna Basia…

Tak ją to wszystko zmartwiło, że zaczęła chodzić po pokoju jak Jerzy przed chwilą i w nagłej rozpaczy też kopnęła niewinne krzesło.

"Trzeba pomóc tej małpie zielonej, bo on sam nic nie zrobi!" – pomyślała z serdecznym rozczuleniem.

Wobec tego postanowienia ona z kolei spędziła noc prawie bezsenną. Poranne słońce ujrzało na jej obliczu niezwykłą powagę.

– Ewo! – rzekła sobie. – Na wielkie ważysz się rzeczy. Pchasz palce między drzwi! Zastanów się, bo może być źle… Gdyby się potem Jerzy zabił, nie mogłabyś mu nie przyznać słuszności…Ale trudno! Nie mogę patrzeć, jak pchły gryzą Rolmopsa, tym bardziej nie będę spokojnie patrzyła na to, jak zgryzoty gryzą Jurka… Niech się dzieje, co chce! Ludzie mnie może natłuką, ale Pan Bóg mi przebaczy!

Przemknęła chytrze przez ogród i przez kuchnię weszła do willi Zawiłowskich. Dowiedziała się od kucharki, że pani Zawiłowska śpi, Basia wyszła do kościoła, a pan Zawiłowski stawia pasjansa.

– Oho! Panna Ewa – zawołał uradowany właściciel trzech fabryk. – A czemuż to taka markotna?

– Bo ja w bardzo ważnej sprawie, proszę pana… W śmiertelnie ważnej sprawie!

Basem gęstym jak bita śmietana pan Zawiłowski wyraził nadzieję, że chyba nikt nie zachorował.

– Powiem panu wszystko… wszystko!… Pan już wie, że oni się kochają?

– Moja żona bardzo się z tego cieszy, ja też oczywiście…

– To doskonale. Oświadczam panu uroczyście; pan Jerzy Zawidzki chce prosić o rękę panny Barbary Zawiłowskiej.

Zdumiał się pan Zawiłowski.

– Rozumiem, ale dlaczego Ewcia mi o tym mówi?

– Dlatego, że Jerzy nigdy się nie oświadczy!

– Na miły Bóg! Jakże to: kocha Basię, Basia kocha jego i on się nie oświadczy?

– Sam się nie oświadczy. Ożeni się choćby jutro, ale nie oświadczy się nigdy!

Pan Zawiłowski chwycił się rękami za głowę, aby mu się nie rozpadła.

– Dlaczego?

– Bo się boi. Boi się, słyszy pan? Ubrdał sobie, że nie jest Basi godny. Sam mi dziś o tym powiedział… Boi się, że pan go nie zechce, że to i owo… Taki cudak!

– Ależ ja najchętniej… Mówiliśmy z żoną…

– To świetnie, ale on się boi. Tak cierpi, proszę pana, że się serce kraje, że patrzeć na to nie można, a sam nie przyjdzie… I Basia taka sama! I ona cierpi, a słowa nie powie.

– Ależ to sensu nie ma!

– Ja też wiem, że to sensu nie ma, dlatego ja przyszłam prosić o rękę Basi dla Jurka. A on przyjdzie potem, jeżeli…

– Jeżeli co?

– Jeżeli pan go wezwie.

– Tak przecie nie można! Dziewczyno, pomyśl tylko…

– O ja myślałam przez całą ubiegłą noc! Mój najdroższy panie! Niech pan zrobi tak: niech go pan poprosi niby tak sobie, niby na pogawędkę i niech mu pan doda ducha. Pan jest mądrzejszy ode mnie i będzie pan wiedział, jak się gada z takim, co się kocha, a boi się to wyznać. Niech pan o tym pomyśli, że uczyni pan dwoje ludzi tak szczęśliwymi, tak szczęśliwymi…

– Dziewczyno, czemu płaczesz?

– A pan też ma mokre oczy… Ja już sama nie wiem, co począć! Ale jeżeli pana nie obchodzi los rodzonej córki…

– Kto to powiedział? – zdumiał się pan Zawiłowski. – Dobrze! Skoro on taki mało odważny, niech przyjdzie… Ha! – przypomniał sobie. – Przecie on musi zapytać Basi…

– Po co? On zapytał Basię siedemdziesiąt siedem razy, a Basia tyleż razy mu odpowiedziała, że żyć bez niego nie może.

– Kiedy? Przecież on ani słowa…

– A któż twierdzi, że oni rozmawiają słowami? Proszę pana, Jurek dzisiaj dziesięć razy kopnął krzesło… To chyba wyraźnie powiedziane!

Pan Zawiłowski nie mógł zrozumieć tego związku, lecz Ewa nie pozwoliła mu na rozważanie.