Выбрать главу

– Od wydawcy? – zaszemrała ciocia. – To znaczy: od księgarza? Myślałem, że pan wpadnie na lepszy pomysł. Od dwóch lat wciąż ma pan coś przynieś od wydawcy, ale dotąd pan nie przyniósł.

Machnęła ręką na znak beznadziejności, co Słowacki wyraził przy innej sposobności słowami: "Kto tam odejmie co, ten będzie mądry!"

– Jednak spróbować nie zawadzi…

– A jeśli się nie uda?

– Ha! – zakrzyknął Tyszowski.

Była w tym zwartym okrzyku groźba śmierci, potępienie i szaleństwo, co jednakże najmniejszego wrażenia nie uczyniło na cioci. Znała ona zbyt dobrze zapobiegliwość i przedsiębiorczość tego najłagodniejszego z ludzi, którego każdy wydawca sprzedałby bez najmniejszego trudu do Egiptu, gdyby tam jeszcze robiono takie interesy. Wiedziała jednak, że głuchy na wszelkie rozumne perswazje dobędzie z siebie niebywały zapas pomysłowości, skoro tylko idzie o Ewcię. Razu pewnego ciocia bez żadnych dramatycznych objaśnień postanowiła na jego nocnym stoliku bucik Ewci. Tyszowski wrócił pożną nocą, spojrzał wielce zdumiony i pomyślał w pierwszej chwili, że to dziwnego kształtu popielniczka. Ujrzawszy jednak straszliwe w buciku rozdarcie, zasromował się i jęknął głucho. Nazajutrz przyniósł tryumfalnie nowe obuwie. Ciocia wiedziała, że teraz też dokona jakiegoś bohaterstwa, odebrawszy od genialnej głowy te mądre opary, które się snują nad ludźmi uczonymi.

Na wszelki wypadek, na tak zwaną "czarna godzinę", chowała ciocia swój jedyny złoty skarb. Miała kiedyś dwóch mężów, których Bóg powołał do Swojej chwały, uznawszy, że na ziemi nie ma z nich zbyt wielkiego pożytku. Po każdym z nich pozostała złota obrączka. W "dniu gniewu i klęski" zanosiła ciocia do zakładu zastawczego najpierw tę, na której wyryta była data pierwszego ślubu, potem drugą, żałując czasem, że nie poszła w zamęście po raz trzeci. Ciocia była niezmiernie chytra i przed czwartym dniem mówiła na wszelki wypadek tak sobie, od niechcenia:

– Palce mi puchną, muszę zdjąć obrączki…

A to nie palce jej puchły, tylko głowa puchła jej od trosk i zmartwień.

Składała potem grosz do grosza i obrączki wracały na swoje prawowite miejsce, co wielce radowało w niebie obydwóch nieboszczyków.

Smętne te historie powtarzały się kilka razy do roku i gdyby nie owe dni chmurne, radośnie byłoby w domu pana Tyszowskiego. Kochał on Ewcię, tak gorąco, jak gdyby pragnął oddać jej i miłość matczyną. Wiedział, że sto nawet serc, chociażby tak miękkich i tak czułych jak zacne serce cioci, nie zastąpi dziecku jednego uścisku i jednego uśmiechu matki, więc serce własne otworzył szeroko. Był nie tylko ojcem dziewczynki, lecz jej starszym bratem, przyjacielem, rówieśnikiem i kolegą. Znakomity uczony zmieniał się czasem w rozbrykanego urwipołcia, który wraz z Ewcią wywracał uczciwy dom do góry nogami. Zdumiałyby się wszystkie uniwersytety świata widząc, jak głośny uczony siedzi na wzgórzu szafy i zachęca niewinne dziecko, aby się wgramoliło na tę samą przeraźliwą wysokość albo jak czasem rzuca w swoją latorośl poduszkami, wydając przy tym odarte ze skóry okrzyki. Trzecim wspólnikiem tych zabaw był straszliwy kundel, Rolmops, indywiduum bez czci, wiary, wstydu, dobrego smaku, bez wychowania, bez poczucia odpowiedzialności, bez piątej klepki. Podrzutek, znaleziony w sieni, od najpierwszych swoich dni był jawnie opętany przez złego ducha i dotknięty nieznanego rodzaju szaleństwem. Ciocia biegała czasem ze łzami w oczach pana Tyszowskiego, aby tę lichą i bezczelną imitację psa nakarmił cholerą i dżumą w słusznym mniemaniu, że sama cholera nie da rady temu oberwańcowi. Pies ten najwyraźniej wszystko rozumiał, z natury zaś swojej był zawodowym złodziejem, który cioci kradł wszystko spod ręki i takie stroił miny, jak gdyby był wiecznie krzywdzonym sierotą, na którego dobrą sławę ciocia niesłusznie nastaje. W lot pojął, że ciocię można oszukać w żywe oczy, że jedynie z panem Tyszowskim nie trzeba żadnych robić ceremonii i że w pewnej mierze liczyć się należy jedynie z Ewcią. Dzieje świata nie zanotowały większego opryszka i oczajduszy psiego pochodzenia.

Ewcia składała się z duszy, z ciała, z prochu, siarki, dynamitu i jeszcze siedmiu innych ingrediencji wybuchowych, każdej chwili grożących spokojnemu światu zagładą. Ciocia przypisywała tę wybuchowość temperamentu zadartemu nosowi, czego jednak sposobem naukowym dowieść się nie dało. Wiele jednak w tej hipotezie mogło tkwić słuszności. Ewci wszędzie było pełno; obejmowała przy każdej sposobności przewodnictwo w koleżeńskim gronie; bystrość jej była zdumiewająca; inteligencja dorównywała czasem szatańskiej inteligencji Rolmopsa; wesołość jej była huczna, roześmiana, rozperlona i nieustanna. Rozmowy z ojcem, który zapominał niemal zawsze, że rozmawia z małą dziewczynką, i gadał z nią jak z brodatym profesorem uniwersytetu, napełniły jej drobną głowinę wyborną mieszaniną, zwaną przez ludzi prostego ducha "grochem z kapustą". Wielkim wysiłkiem bystrego rozumu poczęła Ewcia z czasem oddzielać groch od kapusty i porządkować zatłoczoną spiżarnię. W szkole budziła podziw łakomstwem nauki i jasnością myślenia. Więcej jednak niż zalety umysłu budziło zachwytu jej serce. Zdawało się, że posiada ono jedynie "południową stronę" tak nagrzaną uśmiechem jak słońcem. Cudzy ból był jej bólem. Cudze nieszczęście było jej osobistym nieszczęściem. Widok katowanego na ulicy konia przyprawiał ją o wstrząs i rozpacz. Zdarzyło się pewnego razu, że mała dziewczynka w szkolnym mundurku rzuciła się jak młode tygrysiątko na ogromnego draba, co drzewcem bata tłukł nieszczęsnego konia po oczach. Przyglądająca się temu gromadkę nieśmiałych ludzi ogarnął wstyd. Draba przytrzymano, a ktoś rzekł do Ewci:

– Niech cię Bóg błogosławi, dzielna dziewczynko…

Dzieciarnia całej ulicy była pod komendą Ewy, od tych najmłodszych, za którymi powiewała prawie biała chorągiewka prawie białej koszuli, aż do tych, co tłamszą górną wargę, aby przyśpieszyć porost wąsów. Kochało się w niej na zabój osiemnastu uczniaków, co powodowało groźne pomruki, potężne obietnice połamania kości rywalom, rozmowy pełne błyskawic i gromów i takie spojrzenia, po których pojawiają się sińce na obliczu wroga. Primadonna jednakże mało zwracała uwagi na wzdychania i madrygały. Największą jej miłością, najwierniejszą i jedyną, był pan Hieronim Tyszowski, arcyojciec, arcyprzyjaciel i arcytowarzysz. Tych dwoje umiało z sobą gadać i słowami i, jeśli było trzeba, na migi jak sztubacy, jeśli było do przewidzenia, że ciocię coś oburzy.

Pan Tyszowski przychodził z rozwianymi nieporządnie włosami, z krawatem wykrzywionym ze środy na piątek i z uśmiechem tak szerokim jak brama miasta Gazy. O tak roześmianym człowieku rzekł raz ktoś obrazowo, że "mógłby jeść szparagi na poprzek".

Ewcia wołała potężnie:

– Witaj, witaj, Hieronimie, zimny w lecie, ciepły w zimie!

Hieronim najpierw przestał się śmiać z nadmiernego zdumienia, po czym odpowiadał:

– Witaj, witaj, lube dziecię, głupie w zimie, głupie w lecie!

– Jak śmiesz obrażać damę, Hieronimie!

– Damo! Jak śmiesz znieważać rodzonego ojca?

– Kobiecie wszystko wolno!

– A rodzicom wolno położyć kobietę na kolanie i…

– Nie kończ, luby Hieronimie! – wołała dama z nosem nieprzyzwoicie i niemodnie zadartym i rzucała się ojcu na szyję.

Czasem mówiła:

– Tatusiu, czy wiesz, że poszłabym za tobą do piekła!

– O, zła i niewdzięczna córko, jak możesz mówić rzeczy tak okropne?! Skoro zapowiadasz, że pójdziesz za mną do piekła, z tego wynika, że przedtem musiałbym ja się tam znajdować. Czy ja będę w piekle? Odpowiadaj: tak czy nie?

– Słusznie! Jesteś aniołem i nie pójdziesz do piekła, wobec tego i ja nie miałbym tam nic do roboty. Za to na każde twoje wezwanie skoczyłbym w przepaść.