Выбрать главу

– To też na nic! – śmiał się Tyszowski. – Najbliższa przepaść znajduje się w Zakopanem. Trzeba by jechać daleko, długo i za wielkie pieniądze. Rozmyślilibyśmy się oboje, zanim byśmy dojechali. Pozwalam ci na moją cześć skoczyć z pieca na łeb.

– Chcesz?

– Nie chcę, nie chcę! Wierzę ci na słowo. Kochasz mnie?

– Och! – jęknęła Ewcia tak głęboko, że głębiej nie było można.

– Ewuniu moja! – mówił Tyszowski z gorącym rozczuleniem i gładził jej głowiznę.

Potem rozpoczynali uroczysty taniec, do którego na trzeciego przyłączył się paskudny Rolmops, rytmicznie i wdzięcznie pokrzykując.

Ewcia zauważyła jednakże, że od niewielu dni uczony Hieronim powraca do domu wcześniej niż zwykle i dziwnie zamyślony. Wprawdzie już od progu rozpoczynał obłędny dialog, lecz czynił to bez zwyczajnej werwy i na próżno starał się sklecić dwuwiersz, aby nim pognębić wyrodną córkę. Przy stole siedział zamyślony i zdarzało mu się, że wsypał sól do herbaty.

"Coś gryzie Hieronima!" – pomyślała Ewcia z niepokojem.

Patrzyła pilnie w jego oczy, zadumane i patrzące z uporem w jeden punkt, lecz nie śmiała pytać, co się z nim dzieje. Wiedziała, że powie jej sam. Odbyła natomiast naradę z panią Halicką.

– Ciociu! Tatusiowi coś dolega…

– Cóż znowu? – rzekła ciocia. – Najadł się wczoraj wieprzowiny z kapustą, więc mu dolega…

– Ależ nie… Tatuś ma jakieś zmartwienie. Ja wiem, że coś go dręczy!

– Dręczy go? Skąd ja mogę wiedzieć, co go dręczy? Może zagubił pakunek z cholerą albo co? Czytałam, że się takie wypadki zdarzały. Czemu nie zapytasz ojca?

– Bo może nie chce, aby go pytać.

– W takim razie ja sama go zapytam!

– Ciociu złota! Tylko delikatnie…

Ciocia się obruszyła.

– Jeszcze się nikt nie skarżył na moją delikatność.

Wobec tego, chytrze okrążając pana Tyszowskiego, Zagadnęła go ciocia znienacka:

– Zamordował pan kogo czy co?

– Dobra kobieto! – odrzekł on. – Skąd takie posądzenie?

– Skąd, że pan wygląda jak siedem nieszczęść. Co pana gryzie?

– Troski mnie gryzą… Ależ ciocia ma oko!

– To nie ja, to Ewcia spostrzegła. Ja mam co innego do roboty niż patrzeć na pańskie miny.

– Ewcia? Ta dziewczyna ma tyle oczów, co mucha. Cóż ona cioci nagadała?

– Nic nie nagadała. Nam, kobietom, starczą dwa słowa i już wszystko wiemy, a Ewcia to mądra dziewczyna!

– Aha! – mruczał Tyszowski w zamyśleniu. – Prawdę mówiąc, już czas, aby wam wszystko powiedzieć. Najpierw powiem jednak pani. Czy Ewcia już śpi? Tak? Niech się ciocia zbliży, to się z ciocią naradzę.

Ciocia spojrzała podejrzliwie i choć ciekawość tryskała z jej spojrzenia jak fontanna, rzekła dobitnie:

– Nigdy do pana się nie zbliżę, bo mi życie miłe. Chce pan gadać, niech pan gada głośno, a nie, to nie.

Tyszowski zaśmiał się cicho.

– Dobrze, ciotko całego świata! Niechże się ciocia dowie, że mam ogromne zmartwienie. Nie wiem, co mam uczynić… Zaproponowano mi, abym na rok albo na dłużej pojechał do Chin…

– Matko Boska! – krzyknęła zdławionym głosem ciocia. – Ja nie pojadę!

– Otóż właśnie! Ani ciocia, ani Ewcia. Musiałbym jechać sam.

– A po co? Czy panu życie niemiłe?

– Pojadę i wrócę, niech ciocia będzie spokojna. W Chinach wybuchła cholera…

– A my pijemy chińską herbatę! Świat się kończy!

– I o to niech ciocia będzie spokojna. Ta herbata, którą my pijemy, z wszelką pewnością nie była nigdy w Chinach. Ale mniejsza z tym! Więc, widzi ciocia, w Chinach jest cholera, a że ja się trochę na tym znam, więc chcą, abym tam pojechał i zakatrupił tę cholerę.

– I pan chce jechać?

– Nawet bardzo! Tu mam cholery jak na lekarstwo, ledwie odrobinę, a tam miałbym jej, ile tylko dusza zapragnie.

– Boże, nie skaż tego człowieka! – krzyknęła ciocia.

– Niech ciocia pomyśli tylko, ile bym się nauczył, ile bym wyratował nieszczęśliwych ludzi. Może by mi się udało znaleźć to miejsce, w którym się ona tam lęgnie, może bym znalazł taki środek…

– Oby przedtem cholera nie znalazła pana!

– Bóg jest wielki! – odrzekł Tyszowski z cichą powagą. – Co ma być, będzie, i nie to jest moim zmartwieniem. Od kilku dni rozmyślam nad tym, co zrobić z Ewcią i co z panią zrobić, droga ciociu!

Pani Halicka milczała przez dłuższą chwilę i patrzyła na Tyszowskiego miękkim spojrzeniem.

– Z pana jest dziwny człowiek – rzekła wreszcie cicho. – Sam się pan narazi na śmierć, aby ratować innych. Ma pan własne troski, a myśli pan o tym, co będzie ze starą babą.

– Z jaką starą babą? – zdumiał się Tyszowski.

– Ze mną, ze mną…Młoda nie jestem, więc to ja, i wąsów nie mam, więc to też ja. To ładnie, że pan udaje, jakby pan rozumiał, o kim ja mówię. O mnie jednak niech się pan nie troszczy… Mam do kogo pójść i mam się gdzie schronić. Rok albo półtora – powiada pan? To długo, ale można wytrzymać. Gdzieś tam na ten czas przypadnę, ale zapowiadam panu uroczyście, że jeśli nie umrę, powrócę!

– O, ciociu kochana!

– Tylko niech się pan nie zbliża… Pana nic się nie czepi, ale mnie może czepić się od razu. Powiadam, że wrócę, bo nikt inny, tylko ja wydam Ewcię za mąż!

– Och! – zaśmiał się Tyszowski.

– Co w tym śmiesznego? Pan by ją wydał za byle połamańca, boby mu się pan nawet nie przyjrzał. Ale to będzie ze mną sprawa! Na to jednak jest czas. Ważniejsze jest to, co pan zamyśla zrobić z dzieckiem przez czas pańskiej nieobecności. Za pozwoleniem! Czy panu zapłacą za te chińskie ceremonie?

– Oczywiście, i bardzo wiele zapłacą.

– Spodziewam się, że nie herbatą, tylko pieniędzmi. Starczy tego i dla pana, i dla dziecka?

– Chyba starczy…

– I to też ja zadbam, bo pana oszukują. Takiego niedorajdy w pieniężnych sprawach, jak pan, nie ma drugiego na bożym świecie. Pieniądze to nie cholera, do tego trzeba mieć głowę. Chociaż, co ja mówię! Czasem pieniądze gorsze są od cholery…Ale co dalej? Co pan postanowił zrobić z Ewcią?

Tyszowski rozłożył bezradnie ręce.

– Otóż właśnie, że niczego nie postanowiłem. Po prostu – nie wiem! Ewcia musi pozostać w Warszawie, musi chodzić do szkoły, a dom trzeba zwinąć. Na całe gospodarstwo by nie starczyło… Najchętniej ucałowałbym ręce cioci i prosił, aby została z Ewcią, ale wiem, że to niemal niemożliwe. Ciocia zamartwiłaby się z czasem na śmierć, a złote obrączki…

– Jakie obrączki?! Co pan wygaduje! Nie mam żadnych obrączek…- krzyknęła ciocia, czerwona jak cukrowy burak, bo byłoby ponurą krzywdą porównanie jej z nieszlachetnym burakiem pastewnym.

– Tak, to prawda – mówił Tyszowski wzruszony – że ciocia nie ma żadnych obrączek, bo obie są zastawione. Czy ciocia myślała, że ja już o niczym nie wiem? Czy ciocia myślała, że ja nie wiedziałem, jak te obrączki zsuwały się same z palców, a ciocia mówiła, że jej palce spuchły? Niech to Bóg pani zapamięta, dobra, złota, serdeczna kobieto… Jutro obrączki będą w domu z powrotem!

– Nie ma się czego śpieszyć! – mruknęła pani Halicka. – Kiedy pan chce wyjechać?

– Za jakieś dwa tygodnie…

– Mamy czas. Od tej chwili zacznę myśleć, co zrobić z Ewcią. I pan też niech o tym myśli, chociaż to tylko strata czasu… A o tych Chinach czy pan ją zawiadomi, czy ja mam to uczynić?

– Pani, pani, droga ciociu, bo ja nie mam odwagi.

– Nie ma pan odwagi? Chińskiej cholery się pan nie boi, a boi się pan własnego dziecka?

To rzekłszy uciekła w mrok, albowiem pan Tyszowski taki uczynił ruch, jak gdyby chciał ucałować jej rękę odartą ze złotej ozdoby po dwóch sprawiedliwych mężach.