- KochAAAny rnój, co tam przyniosłeś dla mnie nowego?
- Bizony, panie kapitanie!
- Bizony? Czy to nowa marka fabryczna traktorów? Samochodów ciężarowych? - domyślał się głośno kapitan Eustazy Borkowrski.
- To są żywe bizony, panie kapitanie! Agent z Halifaxu zawiadamia, że trzeba przyjąć jako ładunek pokładowy do Gdyni cztery bizony w klatkach. Tak to zrozumiałem. Proszę, może pan kapitan sam przeczyta - mówiąc to radiotelegrafista podał trzymany w rękublankiet.
Kapitan rzucił okiem na telegram. Jego treść wywołała nową falę nosowych dźwięków:
- KochAAAny mój, zwariowali tam, w tym Halifaxie! W listopadzie na Półriocny Atlantyk przyjęli taki ładunek pokładowy! Bizony! Pojęcia nie rnam, czym je karmić. Kto ma ich doglądać?! Cud, jeśli dojadą żywe! Będę musiał jutro pouczyć agenta, jakie ładunki mogąbyć w tym okresie przyjmowane jako pokładowe. Jeżeli dowiozę bizony żywe, zasłynę jako cudotwórca. Bizony! O takim ładunku nie śniłem nawet. Nie pamiętam, czy kiedy w życiu je widziałem. KochAAAny mój - dudnił dalej przez nos - wracając do siebie, wstąpna mostek i powiedz oficerowi wachtowemu, by poprosił do mnie starszego oficera.
W kilka minut po opuszczeniu kabiny kapitana przez radiotelegrafistę zapukał do niej starszy oficer Jerzy Mieszkowski. Zanim jeszcze zdążył zamknąć za sobą drzwi, usłyszał lecącą lawinę nosowych dźwięków:
- Starszy mój panie oficerze! - Oficer ten po raz pierwszy trafił pod dowództwo kapitana Eustazego i nie był jeszcze „kochAAAny”. – Z Halifaxu zabierzemy na pokład cztery żywe bizony. Podobno Halifax klatkach. Będziemy je ładowali naszymi bomami. Proszę polecić drugiemu oficerowi, aby przygotował wszystko na przyjęcie klatek. Ustawi się je koło trzeciej ładowni. Pan też będzie obecny przy ich załadunku. Jest pan odpowiedzialny za bezpieczeństwo zwierząt podczas załadowywania i w czasie całej podróży.
Przygotować wszystko do przyjęcia jutro czterech klatek z bizonami na pokład koło trzeciej ładowni - powtórzył pierwszy oficer, nie posiadając się ze zdumienia.
Następnego dnia ukazała się Nowa Szkocja. Czarny, wysmukły szkuner oddał na pokład pilota, który wprowadził „Kościuszkę” do zatoki i mial ustawić go przy nabrzeżu.
Burtę transatlantyka oblepiali szczelnie ludzie ze wszystkich działów: pokładowego, maszynowego i hotelowego. Wieść o niezwykłym ładunku szybko rozeszła się po statku. „Kościuszko” całą noc przed przybyciem do Halifaxu żył bizonami. Najwięcej denerwował się nimi pokład, który miał mieć nad bizonami pieczę. Śniły się one kapelanowi, śniły stewardesom. Przez mesę oficerską wiadomość przedostała się do kuchni. Fama crescit eundo - wieść rośnie podczas drogi - twierdzili starożytni Rzymianie. „Maszyna” spodziewała się już ujrzeć na brzegu wielkie stado bizonów, które kowboje wpędzą na pokład „Kościuszki”, jak do zagrody. Kto więc mógł, wyrywał na pokład na moment przybicia statku do nabrzeża. Najbardziej znający się na rzeczy kucharz wyjaśniał swym pomocnikom:
- Zaraz zobaczymy czterv żywe tony mięsa na nogach!
Stewardzi twierdzili, że mają to być cielaki i że zostaną oddane do „żłobka” matki okrętowej, która opiekowała się małymi dziećmi pasażerów.
Stacje manewrowe. „Kościuszko” dobija do nabrzeża. Załoga pokładowa pierwsza ulega wielkiemu rozczarowaniu: na nabrzeżu bizonów nie było! Największe rozgoryczenie zapanowało wśród palaczy. Spodziewali się zobaczyć coś w rodzaju rodea, kowbojskich pokazów spędzania rozproszonego bydła czy władania lassem - widowisko takie od niedawna cieszyło się dużym powodzeniem na arenie nowojorskiej. Niestety, na nabrzeżu widać było tylko przykryty brezentami ładunek, czekający na „Kościuszkę”, oraz pasażerów. Największą ich grupę stanowili polskiego pochodzenia studenci i studentki uniwersytetów kanadyjskich. Jechali odwiedzić ojczyznę swych rodziców.
Postawiono trap. Z nabrzeża weszli urzędnicy i po błyskawicznej odprawie pozwolili na komunikację z lądem. Zjawił się agent ze swymi pracownikami i z miejsca udał się do kapitana. Za chwilę wezwano tam i pierwszego oficera. Bizony! - pomyślał „pierwszy” i nie omylił się.
- KochAAAny mój! - miłość kapitana Eustazego spłynęła na starszego oficera razem z włożoną na jego barki odpowiedzialnością. - Zajmiesz się załadowaniem czterech bizonów w klatkach. Są one darem Polonii kanadyjskiej dla prezydenta Rzeczypospolitej. Studentki i studenci stanowią w pewnym stopniu honorową eskortę tego daru. Czynię cię odpowiedzialnym za załadowanie zwierząt, ich całość na pokładzie i za „lądowanie” w Gdyni.
Pierwszy oficer powtórzył rozkaz mianujący go niańką bizonów. Z mieszanymi uczuciami ciekawości i poczucia odpowiedzialności udał się z pomocnikiem agenta obejrzeć egzotyczny ładunek.
Na nabrzeżu przy okrytych brezentem klatkach stał młody człowiek uzbrojony w ręczny karabin maszynowy. Pomocnik agenta przedstawił go pierwszemu oficerowi jako dobrowolnego konwojenta bizonów, który ofiarował się odprowadzić zwierzęta aż do miejsca przeznaczenia. Konwojent okazał się studentem uniwersytetu w Toronto i synem prezesa Polonii kanadyjskiej, głównego inicjatora ofiarowania Polsce bizonów dla ratowania kompletnie wyniszczonego pogłowia żubrów.
- Proszę pana - mówił z przejęciem student - bizony złapano stosunkowo niedawno. Są one - zamilkł na chwilę, szukając odpowiedniego określenia - są one, szczerze mówiąc, absolutnie dzikie. Najmniejsza nieostrożność w postępowaniu z nimi może spowodować nieobliczalne następstwa. Klatki muszą być stale przykryte brezentami, by nie płoszyć zwierząt widokiem nieznanych im ludzi i nowego otoczenia. Konieczne jest zachowanie jak największej ciszy. Niespodziewany hałas może je wprawić w szał, a wówczas z klatek zostaną drzazgi.
- Hm... - zaniepokoił się pierwszy oficer. - A cóż ja zrobię, jeślispotka nas sztorm i klatki się rozpadną lub zwierzęta ogarnie furia z powodu kołysania?
- Dlatego właśnie jadę z nimi ja. Przykro mi nawet o tym mówić, ale jak pan widzi, mam pod ręką karabin maszynowy. Jeśli innego wyjścia się nie znajdzie, zmuszony będę zwierzęta unieszkodliwić.