„Kto ciebie tego nauczył?” - spytał zdumiony nauczyciel.
Chłopiec, wcale nie zmieszany zdziwieniem nauczyciela, spokojnie odpowiedział:
„Mój ojciec”.
„Kimże jest twój ojciec?” - zaciekawił się nauczyciel.
- A może to był syn naszego kapitana? - wtrącił się do rozmowy jeszcze jeden z dostojnych gości.
- No, tutaj to była zupełnie inna historia - kończył swój „analogiczny wypadek” drugi z zabierających głos w sprawie loksodromy. - Proszę sobie wyobrazić, że na pytanie.nauczyciela, kim jest jego ojciec, chłopiec wyjaśnił: „Mój ojciec jest właścicielem i kierowcą taksówki”.
Gdy nasycone widokiem ortodromy i loksodromy towarzystwo znalazło się znów w barze przy napełnionych kielichach, kapitan Eustazy zabrał głos, prosząc o pozwolenie powiedzenia jeszcze kilku słów na temat loksodromy. Po chóralnej zachęcie usłyszanej od współbiesiadników, kapitan powiedział:
- Chłopak ten nie był moim synem, jak jeden z panów zażartował, ale podobny wypadek miałem w Paryżu, będąc prawie od dziesięciu lat właścicielem i kierowcą taksówki.
Przejście z TAKSÓWKI na TRANSATLANTYK miało w największym skrócie przebieg następujący:
Starania rodziny Eustazego Borkowskiego, rodem z Warszawy, by namówić go do powrotu do kraju (przekazywano dla niego pieniądze i listy przeż uprzejmego komandora Mieczysława Burhardta) nie dawały rezultatów. Dopiero po kilku latach dalszego taksówkowania „nieoczekiwana znajomość z SIŁĄ WYŻSZĄ żeńskiego rodzaju na ministerialnym poziomie” - jak to określił komandor Burhardt - PRZENIOSŁA Eustazego w 1929 roku z jego kierowniczego stanowiska we własnej taksówce w Paryżu na kierownicze stanowisko kapitana na parowcu „Premier” należącym do Polsko-Brytyjskiego Towarzystwa Okrętowego. Ta sama „siła wyższa” przeniosła go w lutym 1931 roku na kapitana parowca „Kościuszko”. Tak w jednym, jak i w drugim wypadku Eustazy Borkowski „przychodził już na GOTOWE” - to znaczy na regularną linię ze świetnie wdrożoną do służby na niej załogą i oficerami. Na „Premierze” zastąpił kapitana Mamerta Stankiewicza; na „Kościuszce”, jak na razie, praktycznie musiał jeszcze dzielić władzę z poprzednim kapitanem, Duńczykiem Mauritzenem. Oficerom pokładowym na obu statkach, nie mającym pojęcia o „siłach wyższych” rządzących kapitanem Eustazym, wydawał się niekiedy Zagłobą obwołanym przed chwilą regimentarzem - z powodu swoich osobliwych teorii z dziedziny nawigacji, które budziły w nich podziw zaprawiony niepokojem.
Munduru kapitana Eustazego nie zdobiły jeszcze ani krzyże, ani ordery, ani ich baretki, gdy w swą pierwszą podróż na transatlantyku wyszedł w 1931 roku na „Kaziuka”, czyli 4 marca.
Prawdopodobnie ten sam podziw dla teorii nawigacyjnych kapitana Eustazego dzielili z oficerami akcjonariusze duńscy, którzy posiadali jeszcze czterdzieści dwa procent akcji PTTO, czyli Polskiego Transatlantyckiego Towarzystwa Okrętowego. Nie dowierzając kwalifikacjom kapitana z dziesięcioletnią praktyką kierowcy taksówki, przydzielili mu jako asystenta dotychczasowego kapitana „Kościuszki”, Mauritzena, z większym prawdopodobnie od oficjalnego kapitana zakresem władzy. „Przymioty” kapitana Mauritzena, takie jak nieograniczona pewność siebie, bezgraniczne przeświadczenie o swojej wyższości i wyższym stanowisku praktycznym, stworzyły kapitanowi Eustazemu w jego pierwszym transatlantyckim rejsie na parowcu „Kościuszko” warunki niszczące mu HUMOR, KREW I ZDROWIE. Jak twierdzili oficerowie pokładowi, kapitan Eustazy czuł się w tej podróży niby Kolumb - niezupełnie pewien odkrycia przez siebie Nowego Świata. Żył wciąż jeszcze wspomnieniami z dziesięcioletniego okresu piastowania kierowniczego stanowiska w taksówce paryskiej.
- Było to jakieś trzy lata temu - mówił teraz kapitan Eustazy. - Pewnego dnia, po odebraniu taksówki z kosztownego remontu, zostałem bez jednego SOU w kieszeni. W tej sytuacji musiałem złapać zamożnego pasażera-cudzoziemca. Od dłuższego już czasu stałem przed dworcem ST Lazare, taksując wzrokiem wychodzących. Na próżno. Kiedy już straciłem nadzieję, zobaczyłem go. Wyglądał na obywatela Stanów Zjednoczonych. Wychyliłem się szybko przez okno i powiedziałem po angielsku: „Yes, sir?!''
Na dźwięk angielskiej mowy mężczyzna zatrzymał się. Twarz jego przybrała radosny wyraz. Spytał po angielsku z amerykańskim akcentem:
„Mówisz po angielsku?”
„Yes, sir! - powtórzyłem. - Mówię nim tak, jak gdybym żadnym innym językiem od dziecka nie mówił”.
„To dobrze, dobrze - odpowiedział. - Zawieź mnie do hotelu »Terminus«”.
- Szanowni panowie! - kapitan Eustazy schylił głowę. - Jeszcze raz zmuszony jestem przypomnieć, że byłem bez grosza i prosić tu zebranych o wyrozumiałość.
Wyskoczyłem szybko z taksówki, otworzyłem drzwiczki od samochodu, zabrałem Amerykaninowi z rąk neseser i gdy tylko pasażer wsiadł, ruszyłem jak mogłem najszybciej przed siebie... zostawiając po lewej ręce olbrzymi budynek hotelu „Terminus”, do którego miałem przewieźć nieświadomego sytuacji cudzoziemca.
Należało go teraz zająć możliwie najciekawszą rozmową. Taką, by stracił poczucie czasu. Po dziesięciu prawie latach jeżdżenia własną taksówką znałem już nie tylko każdy zaułek w Paryżu, ale również jego historie, anegdoty o nim, a nawet piosenki. Potrafiłem prawie zawsze odgadnąć, kogo co w Paryżu interesuje. Amerykanów na ogół interesowało wszystko i w przeciwieństwie do Anglików byli rozmowni. Akurat dojechałem do ulicy du Rocher.
,Jest to bardzo ciekawa dzielnica - zacząłem. - Dawniej tę dzielnicę przez długie lata nazywano LA PETITE POLOGNE”[1].
Zauważyłem, że mój pasażer ma zadowolony wyraz twarzy, dodało mi to otuchy. Pomyślałem, że niczego nie spostrzegł i już odważniej mówiłem dalej:
„W 1573 roku stanęło tu dworem poselstwo polskie, które przybyło, by zaprosić na tron Walezjusza. Poselstwo składało się z trzystu osób i pięćdziesięciu powozów. Francuzom bardzo zaimponowali Polacy władający kilkoma językami, podczas gdy Francuzi mówili tylko jednym - swoim własnym. Ale najbardziej serce Paryżan podbiły konie, chyba najpiękniejsze na świecie. Rzędy końskie przybrane były srebrem i złotem, a w bogatych strojach szlachty polskiej przyciągały wzrok sobolowe kołpaki z pióropuszami, zdobnymi w drogie kamienie. Francuzi, czuli na piękne rzeczy, nie mogli zapomnieć Polaków”.