Pierwsze ożyły panie:
- Ach, coś nadzwyczajnego! Nigdy czegoś podobnego nie widziałam! Nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło, że to takie trudne i że do tego potrzeba aż ośmiu ludzi...
- Coś wspaniałego! Co za postawa! Co za dokładność i doświadczenie - chwalili kapitana mężczyźni. - Jesteśmy pełni podziwu i uznania dla pana kapitana i jego oficerów.
Teraz już każdy chciał w jakiś sposób wyrazić swój najwyższy podziw dla oglądanego własnymi oczami misterium. Świadczyło ono niezbicie o wspaniałym wyszkoleniu oficerów nawigacyjnych, obliczających pozycję na komendę TAKIEGO KAPITANA.
- Panie tego! Przecież oni wyszkoleni, panie, jak gwardziści! Coś wspaniałego! - entuzjazmował się jeszcze jeden z panów.
Tymczasem starszy oficer, gdy wszyscy oficerowie ponownie sprawdzili błąd indeksu po obserwacji, ostrożnie wziął z ręki kapitana sekstant, mówiąc:
- Pozwoli pan kapitan, że go sam odniosę do nawigacyjnej?
- KochAAAny mój! Dziękuję ci bardzo!
W nawigacyjnej oficerowie rzucili się z ciekawością, by zobaczyć, jaką wysokość otrzymał kapitan. Nikt nie miał wątpliwości, że kapitan jej w ogóle nie odmierzał, przyjmując średnią, która była zgodna z liczbą podaną przez starszego oficera. Wysokość na sekstancie kapitana wynosiła sześćdziesiąt dwa stopnie i dziesięć minut. Kapitan nic nie obserwował, całkowicie polegając na „swoich kochaaanych oficerach”.
Kapitanowi chodziło tylko o to, by oczarować pasażerów naszym statkiem, żeby chcieli nim na przyszłość podróżować.
W ostatnim, grudniowym rejsie 1935 roku, gdy „Piłsudski” zbliżał się do cieśniny Pentland, pomiędzy Szkocją a Orkadami (Orkney Islands) rozszalała się śnieżyca.
Statkom o słabszych maszynach i małej prędkości locje radzą iść górą, nad Orkadami, nawet przy dobrej pogodzie, by swymi wrakami na rafach nie powiększyły dekoracji brzegów cieśniny. Natomiast podczas śnieżyc niebezpiecznie jest wchodzić w cieśninę nawet statkom o prędkości ponad dziesięć węzłów. Z powodu silnych prądów bowiem mogą mieć duże trudności w razie koniecznego zmniejszenia prędkości lub zatrzymania maszyn przy spotkaniu z innymi statkami przechodzącymi przez cieśninę.
Mimo śnieżycy kapitan Eustazy nie kazał zmienić kursu, by jak zwykle w takich wypadkach iść nad Orkadami, i postanowił przejść Pentland. Przepisowo należało zmniejszyć prędkość - z powodu ograniczonej widoczności, a właściwie w ogóle jej braku, bo w dodatku była noc - ale i to nie wchodziło w grę.
Trzeci oficer pocił się, wreszcie zdrętwiał ze strachu, zadając sobie tylko jedno i to samo pytanie: Czym się to skończy? Skończyła się śnieżyca, skończyła się cieśnina.
Oficer nawigacyjny nie wytrzymał i spytał kapitana:
- Co kapitan miał zamiar zrobić, gdybyśmy spotkali jakieś statki w Pentlandzie w tej śnieżycy?
- KochAAAny mój! Jeśli pytasz, to nie masz do mnie zaufania! - odpowiedział kapitan. - Przecież nic nie może grozić statkowi, którym JA dowodzę! - Potem dodał, ale tak, jak gdyby mówił sam do siebie: - Skąd by się mógł znaleźć w cieśninie jakiś inny statek? Który kapitan zechciałby przechodzić Pentland podczas śnieżycy?...
Chmura naukowo
Dziwny to był dzień grudniowy roku 1935: jasne, czyste słońce na bladoniebieskim niebie i przesuwające się po błękicie kuliste, ciemne obłoki z sypiącym się z nich śniegiem.
„Piłsudski” zbliżał się do Bornholmu. Na mostku pełnił służbę jedyny już pozostały oficer pokładowy z tych będących jeszcze na budowie statku w Monfalcone we Włoszech. Koledzy oficera nawigacyjnego kolejno zeszli z jego burty po objęciu dowództwa przez kapitana Borkowskiego w zastępstwie chorego Stankiewicza.
Nawigacyjny przyglądał się przedziwnym obłokom, tworzącym miniatury wielkich śnieżyc na przestrzeni zaledwie paru mil kwadratowych. Dookoła widnokręgu było kilka takich obłoków. Wydawały się połączone z morzem przy pomocy ciemnych smug gęsto padającego śniegu.
Była to ostatnia wachta oficera nawigacyjnego w tym roku i na tym statku. Już dzisiaj będą w Gdyni. Cała załoga żyje myślą: ŚWIĘTA W DOMU! Podczas postoju w Nowym Jorku statek szykował się do tej uroczystości. W kabinach załogi zwiększała się co dzień liczba jaskrawych pudełek, przewiązanych złotymi i srebrnymi wstęgami. Oplatały one podarunki świąteczne nabyte w sklepach nowojorskich. Prezenty piętrzyły się na stolikach i półkach jako widomy przejaw uczuć ich właścicieli do najbliższych. Marzyli oni o zobaczeniu jak najszybciej PARADY SERC - matki, żony i dzieci posuwające się szeregiem po trapie z lądu na statek.
Myśl o „paradzie” usuwała w cień zmorę wiszącą nad statkiem od momentu jego wodowania. Atlantyk ze swymi sztormami, mgłami i zimowymi polami lodowymi był już tylko wspomnieniem w tym roku, a więc zmalała i zmora. Jej źródłem była przepowiednia, że „w 1935 roku umrze w Polsce największy człowiek i w tym roku zatonie największy polski statek”. Pierwsza część przepowiedni spełniła się 12 maja 1935 roku. Żyć przestał ten, którego imię nosił nasz nowy, największy transatlantyk.
Im bardziej skracał się czas pozostały do spełnienia się całej przepowiedni, tym silniejszy niepokój ogarniał umysły załogi. Po pierwszym, bardzo ciężkim, sztormie przeżytym w drodze do Nowego Jorku wiele ludzi zaczęło schodzić ze statku pod rozmaitymi pretekstami. Podając otwarcie jako powód swej decyzji straszną dla statku przepowiednię, zszedł na ląd rzeźnik. Zniesienie ze statku na noszach złożonego ciężką niemocą kapitana Mamerta Stankiewicza jeszcze bardziej wzmogło panikę i wiarę w przepowiednię.
Nowi członkowie załogi zamustrowani na transatlantyk, będący pod urokiem jego nowoczesności, zajęci poznawaniem statku - nie mieli czasu na przejmowanie się przepowiednią. Po wejściu „Piłsudskiego” na Bałtyk cała załoga już beztrosko szykowała się do świąt, układając w myślach przyjęcie dla najbliższych na statku w dnie przypadającej im służby, marząc o dniach wolnych w domach rodzinnych. Statek żył już wyłącznie WIELKĄ, z powodu nadchodzących świąt, PARADĄ SERC.