Coś podobnego mogło tylko przyjść do głowy kapitanowi Eustazemu Borkowskiemu i zostać zrealizowane BEZ MRUGNIĘCIA OKIEM - taką opinię wypowiadali uczestnicy widowiska bynajmniej nie z przekąsem, lecz ze szczerym podziwem.
Daty mających się odbyć uroczystości trzymał kapitan Eustazy dlaczegoś w tajemnicy. Gdy byli już na środku Atlantyku, w maju 1936 roku, w drodze do Halifaxu, kapitan Eustazy w przypływie koniaku i szczerości WYŁUSZCZYŁ Tadeuszowi Meissnerowi całą sprawę i podał terminy. Tadeusz wszystkiego pilnie wysłuchał, po czym poszedł do nawigacyjnej i zaczął liczyć. Liczył, liczył, liczył... a po wyliczeniu poszedł do kapitana Eustazego i oznajmił mu, że obliczenia kapitana są... CAŁKOWICIE SPRZECZNE z jego zamiarami, bo... przyjdą do Nowego Jorku w najlepszym razie w dwa dni po zamierzonych zaślubinach, i to jeśli pogoda się nie pogorszy.
WIZJA ZAWIEDZIONYCH MIN biskupów, dygnitarzy, tysięcy pielgrzymów i całej zaproszonej Polonii amerykańskiej WSTRZĄSNĘŁA wyobraźnią kapitana Eustazego. GENIUSZ kapitana, natchniony jego wyobraźnią, ZABŁYSNĄŁ i OLŚNIŁ nawet Tadeusza Meissnera, w cień pogrążając nieśmiertelne dokonania samego Vasco da Gamy.
Kapitan Eustazy po wysłuchaniu oświadczenia Tadeusza, grzebiącego nie zaślubionych jeszcze „państwa młodych”, to znaczy ATLANTYK i BAŁTYK, udał się do nawigacyjnej i... wykreślił na mapie NAJKRÓTSZĄ DROGĘ ZE ŚRODKA ATLANTYKU DO NOWEGO JORKU, nie zawijając do Halifaxu i pozostawiając po prostu czekający na ładunek port z prawej burty.
„Wynalezienie” w ten sposób NAJKRÓTSZEJ DROGI WŚRÓD WÓD' OCEANU ATLANTYCKIEGO (jak gdyby tysiące okrętów wojennych i handlowych nie przeszło nigdy tym szlakiem wodnym) dało kapitanowi Eustazemu możność przejścia GO w rekordowo krótkim czasie.
Po przybyciu do Nowego Jorku kapitan Eustazy na łamach wszystkich dzienników i czasopism nowojorskich został uznany za NAJLEPSZEGO NAWIGATORA DWUDZIESTEGO WIEKU. I jak zgodnie twierdziła prasa, tylko taki kapitan jak on mógł dokonać tego „epokowego odkrycia” i zdobyć BŁĘKITNĄ WSTĘGĘ OCEANU ATLANTYCKIEGO! Zdobywcą jej - głosiły nowojorskie gazety - jest BOHATER MINIONEJ WOJNY, POLAK ZNANY Z TARANOWANIA NIEMIECKICH ŁODZI PODWODNYCH, KAPITAN SIEDMIU MÓRZ - EUSTAZY BORKOWSKI!
Ona i sto jeden
Zobaczyłem ją na mostku transatlantyka „Kościuszko”, będącego wówczas pod dowództwem kapitana Eustazego Borkowskiego. Nie można było powiedzieć o niej, że jest piękna, ale miała w sobie wiele uroku. Była źródłem niepokoju KAPITANA i jego KOCHAAANYCH OFICERÓW.
Z chełpliwą dumą Szaman pokazywał ją pasażerom. Wzbudzała wśród nich zachwyt przeznaczony dla kapitana. Kapitan oczywiście to czuł, ale w głębi serca martwił się, że nie mógł jej całkowicie wykorzystać według swojej nieograniczonej fantazji. KOCHAAANI OFICEROWIE, mimo podziwu, jaki dla niej żywili, również czuli niedosyt i niezadowolenie: tyle wysiłków, a ona wciąż pozostawała interesująca, ale niezdobyta. Można powiedzieć, że była CIERNIEM załogi pokładowej na „Kościuszce”.
Leżała na krótkiej drewnianej lawecie, przymocowanej do uchwytów w pokładzie. Była czymś w rodzaju miniatury dawniejszych kolubryn i prawdopodobnie odlano ją również ze spiżu. Wysmukła - odbijała silnie każdy promień światła, który padł na nią... i to wszystko. KOCHAAANI OFICEROWIE, z powodu posiadania jej na pokładzie nad wyraz biegli w historii armat, twierdzili, że KOLUBRYNKA figurowała już na pierwszej liście przyrządów nawigacyjnych po zbudowaniu tego statku w 1915 roku. Teraz jej praktyczne użycie zgodne z przeznaczeniem, polegające na WZYWANIU POMOCY (wystrzały lub detonacje w minutowych odstępach), było niemożliwe, ponieważ w skrzętnie przeszukanych schowkach na mostku nie znaleziono ani jednego woreczka z odpowiednią dla kolubrynki ilością prochu, a wśród pomocy nawigacyjnych - ani jednej instrukcji co do gatunku, ilości prochu oraz sposobu oddania strzału.
Domyślano się, że od momentu ustawienia jej na pokładzie przez Anglików, by zadość czyniła przepisom zaopatrzenia statku w przyrząd do wzywania pomocy, nie oddano z niej żadnego strzału ani w tym celu, ani też w żadnym innym. Mowy nie było naturalnie, by odegrała role pierwszych dział na okrętach, których salwy przy zbliżaniu się do obcego portu oznajmiały o przyjacielskich zamiarach, demonstrując głośno swe rozładowanie przed przycumowaniem lub zakotwiczeniem.
Huk dział okrętowych znalazł uznanie w uszach królów Anglii i powitanie monarchy salwą stu jeden wystrzałów sprawiało im niekłamaną przyjemność. To „huczne zadowolenie” było tak wielkie, że zaczęło być racjonowane. Królewiątka miały prawo już tylko do jednej trzeciej królewskiego armatniego huku, ściślej mówiąc - do trzydziestu jeden wystrzałów. Jeśli królewiątko reprezentowało monarchę, oddawano mu również sto jeden wystrzałów.
Po wiekach badań nieparzystej liczby wystrzałów wykryto, że przyczyną była niepewność dwóch oficerów - czy rzeczywiście oddali sto wystrzałów? Na wszelki wypadek wystrzelili jeszcze raz, przeznaczając tym samym dla powitania monarchy i bezpośredniego władcy Marynarki Angielskiej w jednej osobie sto jeden wystrzałów. I zawsze nieparzystą ich liczbę dla innych.
Przywilej miłej dla ucha monarchy kanonady wzbudził pożądanie u tych, którzy dawali ozkaz jej wykonania, mianowicie u admirałów. Admirałowie wymogli dla siebie podobny przywilej: gdy zbliżali się na okręcie do portu, ląd musiał ich witać porcją huku zależną od stanowiska i szarży. Przywilej ten obowiązywał nawet po śmierci admirała: dla doczesnych szczątków przewożonych okrętem przewidziana była salwa, różniąca się od tej dla żywego przerwą pomiędzy wystrzałami wynoszącą nie dziesięć sekund, lecz jedną minutę, co przypominało „wołanie o pomoc”.
Na każdy strzał powitalny z portu odpowiadano wystrzałem z okrętu. Suwereni innych państw otrzymywali również swoją porcję huku w salucie z dwudziestu jeden wystrzałów. „Suwerenne” te porcje były niekiedy zmniejszane, przez ścisłe ich uzależnianie od „stopnia ważności” suwerena. Dla mniejszych kacyków musiała niekiedy wystarczyć przyjemność huku składającego się z trzech wystrzałów. Największymi wielbicielami tych „hucznych” owacji okazali się książęta Indii. Pięciu z nich przyznano salut z dwudziestu jeden wystrzałów. Stwierdzono bez cienia wątpliwości, że niektórzy z uprzywilejowanych gotowi byli czekać z ukazaniem się okrętowi tak długo, aż byli pewni, że załoga jest całkowicie przygotowana do oddania pełnej przyznanej im salwy. Z biegiem lat, zamiast szafować drogocenną amunicją dla tych „hucznych ceremoni”, zaczęto używać mniejszych dział, ładując je specjalnym prochem i ślepymi nabojami. Przy czym bezwarunkowo musiały być załadowane zawsze dwa działa, na wypadek gdyby jedno nie wypaliło.