Выбрать главу

Przed końcem wachty oficerowie pokładowi znaleźli się na most­ku. Byliśmy nie tylko jednomyślni, ale i dobrej myśli. Rozpierała nas piękna idea wznowienia wielkich tradycji. Młoda para, która w takich okolicznościach weźmie ślub, będzie na pewno szczęśliwa przez całe życie. Urządzimy im takie wesele, jakie im się nie marzyło i jakiego jeszcze nikt nie widział.

Czwarty oficer szykował się do robienia huku - oddania „salwy artyleryjskiej” z jedynej posiadanej armatki. Głowiliśmy się, ile takich „salw” należy oddać z okazji ślubu. Co prawda armatka trochę nas niepokoiła. Według ustnej o niej legendy - raz po noworocznym wiwacie był huk, owszem, ale armatka znikła ze statku razem z dymem. Szczęśliwie zdarzyło się to w macierzystym porcie i armatkę, zwaną kolubrynką, znaleziono następnego dnia za magazynem por­towym. Znaleźli ją sztauerzy. Okazało się, że mocowania lawety były zbutwiałe.

Przewidywaliśmy również jednoczesny ze strzałami ryk gwizdka i syreny. Wiedzieliśmy, że kapitan będzie miał obiekcje, ale da się przekonać, skoro wiadomo, iż najbliższy statek oddalony jest od nas o sto dwadzieścia mil na południe.

Wszyscy deklarowaliśmy na fetowanie gości młodej pary duże sumy, jak na nasze możliwości. Ślub przewidzieliśmy na dzień dzi­siejszy, godzina osiemnasta.

Gdy młoda para opuściła kabinę kapitana, sprawdziło się to, co przewidywałem. Kapitan konferował z pozostałymi oficerami, moż­liwie z każdym z osobna. Skwapliwie mu to ułatwialiśmy. W wyniku tych narad kapitan oświadczył:

- Nu i cóż takiego? Nakażą zaraz intiendientu, żeby wszystko formalnie przygotował. Nu i ślub dam sam, osobiście! Nu, nie wiem tylko, co lepiej im pod ręka położyć: Ewangelia czy Biblia?

Przegłosowaliśmy, że musi być Biblia, bo są ze Stanów Zjednoczo­nych. Kapitan zatwierdził wybraną przez nas godzinę osiemnastą, po której przygotuje się wesele. Przedtem, zaraz po ślubie, będziemy podejmować przez pół godziny młodą parę w mesie oficerskiej i zrobimy zdjęcie. W momencie dawania ślubu kapitan zgodzi się na usłyszenie trzech „salw artyleryjskich” łącznie z dwuminutowymi rykami gwizdka i syreny. Co dwie minuty. Tyle czasu zajmie nam ponowne nabicie armatki. Wyraziliśmy nadzieję, że wszyscy ofice­rowie nawigacyjni będą mieli zaszczyt być świadkami ślubu, oprócz - naturalnie - świadków przewidzianych przez młodą parę. Tych oficerów, którzy będą mieli służbę, zmienią koledzy dla podpisania dokumentów.

Rozeszliśmy się, by przygotować uroczystość, ciesząc się ze zdu­mienia Gdyni na wieść, iż kapitan dał ślub w morzu na pokładzie „Kościuszki”. O godzinie 17.45 mieliśmy się wszyscy ponownie spo­tkać na mostku.

Czas zleciał na doprowadzaniu naszego wyglądu do stanu kwit­nącego. Obsługa stała przy armatce, która była już tak zamocowana, że gdyby poleciała, to razem z „Kościuszką”. Ceremonia ślubna miała odbyć się na pokładzie przy udziale wszystkich pasażerów. Kapitan jakoś marudził. Zjawił się dopiero o osiemnastej ze słowami:

- Nu wie co? A? Nu, troszeczku niedobrze.

Po usłyszeniu tego zdania wszystkim nam pociemniało w oczach. „Troszeczku niedobrze” oznaczało w języku kapitana, że nic z tego nie będzie. Milczeliśmy. Kapitan, uważając mnie za projektodawcę, zwrócił się bezpośrednio w moją stronę:

- Nu wie co? A! Nu, pomyśli pan sam. Nu, on młody, niecierpliwy.Nu, ona strasznie mondra kabieta. Nu i cóż takiego? Nu, a jakdzieci bendo - kto alimenta bendzie płacił?Ja czy pan?

Była to robota intendenta. Podszepnął widać kapitanowi, że ślub i tak nie będzie ważny w obliczu prawa. Nie był romantykiem. Patrzył zawsze na morze oczami człowieka chodzącego po lądzie. „Nie lgnął on do fali ani fala do niego”. Nie usiłowaliśmy z nim nawet uprzed­nio rozmawiać, sądząc, iż kapitan jest na tyle już zdecydowany, że to zbyteczne, że wyda odpowiedni rozkaz.

- Alimenta będziemy płacili wszyscy razem! – odpowiedzieliśmy jak na komendę.

Ale intendent zasiał niepokój w najczulszej kwestii.

- Nu a co żona powie, jak dowie sień, że ja musza alimenta płacić? Kabiety pan nie przekonasz i kabiecie pan niczego nie wytłomaczysz.

Nu, jeśli płacisz alimenta, znaczy twoje dziecko. Nu, pan jest młody. Pan jeszcze nie znasz dobrze kabiety. Nu, będę ja wszystkiemu winien. Oni tych pięć dni poczekać mogo. Nu, nic im sień nie stani. Panowie młodzi, to tego nie rozumiejo. Nu i ślubu ja nie dam!

Nie mieliśmy wątpliwości, że „pierwszy po Bogu” musi mieć odwagę być romantykiem i kochać tradycję. I naraz wszyscy jedno­cześnie ponowiliśmy naszą prośbę:

- A może pan kapitan da im ślub warunkowo?

- Nu wie co? A! Nu nawet warunkowo nie dam.

W tym momencie zabrakło nam chyba tylko kapitana Eustazego Borkowskiego. Danie takiego ślubu - w porównaniu z łatwością, z jaką zatapiał okręty podwodne podczas pierwszej wojny światowej - uważałby za miłą rozrywkę i nowy liść wawrzynu do wieńca swej sławy.

Zemsta Szamana

- Nu wie co? A?... Makabra!

Słowo to, po raz pierwszy niespodzianie usłyszane z ust kapitana na mostku „Kościuszki” w drodze powrotnej z Nowego Jorku do Gdyni, wzbudziło w oficerach nawigacyjnych zdumienie. Był to nowy, nieoczekiwany nabytek w słownictwie polskim kapitana. Nowe słowa rzadko sobie przyswajał, a każde wprowadzone do codziennego użytku połączone było z wielkimi przeżyciami psy­chicznymi. MAKABRA! - wypowiedziana ponownie w ostatnim dniu podróży, na parę godzin przed przybyciem do Gdyni, wzbu­dziła w nas jeszcze większe zainteresowanie niż usłyszana po raz pierwszy. Według naszego zdania MAKABRA, o jakiej kapitan mówił, skończyła się w Kopenhadze, do której zachodziliśmy na tej linii zawsze przed przybyciem do Gdyni.

Pierwsza MAKABRA, wypowiedziana przez kapitana, kazała nam szukać jej „autora”, który podsunął to słowo kapitanowi. Żaden z oficerów nawigacyjnych tego nie uczynił. Powrotna podróż z No­wego Jorku odbywała się w atmosferze milczącego niezadowolenia z kapitana, ponieważ ten nie zgodził się, za namową intendenta, dać ślubu młodej parze obywateli amerykańskich, którzy o to prosili po wyjściu na ocean, natychmiast po minięciu Cape Wrath.