Czwórka milionerząt z nikim się nie przyjaźniła. Traktowała wszystkich pasażerów z góry do samej Kopenhagi. Do zejścia ze statku. Odbyło się 0110 w uroczystej ciszy. Stewardzi, stewardesy, ochmistrze, intendent - z zapartym tchem obserwowali ich zejście. Był projekt intendenta, by czwórkę obrzucić kwiatami, ale upadł, ponieważ kwiaty, pomimo że leżały w chłodni, zwiędły i diablęta mogły poczytać to za obrazę.
Zaledwie czwórka znikła z pola widzenia, pękły wszelkie hamulce utrzymujące w ryzach załogę hotelową, obsługującą milionerzątka. Intendent z ochmistrzem pili tak długo, aż zatracił się dystans pomiędzy nimi i wypili poimienne. Stewardzi usługujący bezpośrednio milionerzątkom oznajmili oficjalnie intendentowi, że będą nieczynni, ponieważ się upiją.
Gdy na drugi dzień po wyjściu z Kopenhagi usłyszeliśmy znów na mostku kapitańskie:
- Nu wie co? A? Makabra! - zainteresowanie nasze nie miałogranic. Sądziliśmy, że już po wszystkim.
Kapitan natychmiast nam wyjaśnił, co się stało:
- Nu wie co? A? Nu tego sień nie spodziewałem. Nu Genia, panie, nu taka przykładna stewardesa. Nu najlepsza, jaka tylko być może. Nu, panie, nu pomyśli pan sam. Nu nie przyszła sprzontać kabiny. Nu nic nie sprzontneła. Nu w żadnej kabinie. Nu wie co? A? Nu urżnęła sień tak, że nieprzytomna. Nu do czego takie dzieci mogo doprowadzić taka porzondna kabieta?
Wywody kapitana przerwał radiotelegrafista, przynosząc najświeższe wiadomości z eteru. Kapitan przeczytał podaną mu depeszę i powiedział:
- Nu wie co? A? Makabra! - Trzymając telegram w ręku, szybko poszedł do kabiny.
Zapytany przez nas radiotelegrafista zdradził treść oddanej depeszy. Była od agenta z Kopenhagi, a zawierała następującą wiadomość:
PRZYKRO MI PANU DONIEŚĆ, ŻE T.S.S. KOŚCIUSZKO W TEJ PODRÓŻY PRZYWIÓZŁ Z NOWEGO JORKU PASAŻERÓW NA GAPĘ. DZIEWCZYNĘ I TRZECH CHŁOPCÓW JAKO PASAŻERÓW KABINOWYCH. KOSZTA SĄDOWE BĘDĄ BARDZO DUŻE, A ŚCIĄGNIĘCIE ZAPŁATY BARDZO PROBLEMATYCZNE. ZMUSZONY JESTEM ZAWIADOMIĆ DYREKCJĘ.
Brylantowy Krzyż
Dwa statki tej samej kompanii okrętowej jednocześnie w macierzystym porcie to powód do odwiedzin, omówienia z najbliższymi kolegami wydarzeń z okresu kilkuletniego niewidzenia się, po prostu wielki zjazd rodzinny, w którym bierze udział kilkuset ludzi.
Tak się złożyło, że w 1937 roku spotkały się w Gdyni dwa statki pasażerskie: „Batory” i „Kościuszko”. „Batory” wrócił ze swej północnej linii do Kanady i Nowego Jorku. „Kościuszko” - z Południowej Ameryki. W mesach obu transatlantyków kipiało od gości.
W kabinie kapitana „Batorego” znalazł się dawny oficer nawigacyjny z „Piłsudskiego”, na którym obecny kapitan „Batorego” swego czasu zastępował chorego kapitana.
- KochAAAny mój! - powitał go niezapomniany głos kapitana. - Posiedź u mnie w kabinie. Ja zaraz wrócę, tylko pożegnam pasażerów, którzy czekają na mnie w barze. Przejrzyj dokumenty leżące na stoliku.
Oficer posłusznie oddał się oczekiwaniu i spojrzał na polecane przez kapitana papiery. Były to pisma dotyczące pożaru, jaki wiosną tego roku wybuchł na „Batorym”.
Gdy nawigacyjny patrzył na nie, przypomniała mu się radość kapitana po przyjściu na „Piłsudskiego” na zastępstwo, kiedy zapoznał się z nowoczesnymi urządzeniami przeciwpożarowymi i ze sprawnością załogi, wyćwiczonej we wszelkich możliwych sytuacjach pożarowych, jakie mogą zaistnieć na statku. Radość kapitana wyrażała się w częstym zmuszaniu pasażerów do podzielania jego zachwytu, co głośnym echem odbijało się wśród przyszłych klientów naszej kompanii.
Nawigacyjny był raz świadkiem pożarowego „seansu”. W gronie wybranych przez siebie osób kapitan zaproponował najpierw wylosowanie numeru dowolnej kabiny. Potem wszyscy udali się do niej, jak gdyby szli na tajemniczą schadzkę, by nie wzbudzić podejrzenia załogi, że tam coś się odbywa. Po przybyciu na miejsce kapitan rozpoczął swój „seans” od słów:
- Szanowni państwo! Proszę sobie wyobrazić (każdy z osobna), żezasnęli państwo w tej kabinie bardzo zmęczeni i przez nieuwagęniedopałek papierosa spadł na dywan. Otóż płomień szybko posuwasię po dywanie do krzesła, na którym leży ubranie. Zaczyna płonąćfarba na drzwiach i ścianach. Wyjście z kabiny jest już niemożliwe.Płomień z gorącego ubrania sięga sufitu!
Nawigacyjny gotów był przysiąc, że sam widzi wyczarowany przez kapitana płomień i rozumie beznadziejność swojej sytuacji. Nie pozostaje mu już nic innego, jak zamienić się w odrobinę popiołu.
- Drodzy państwo! Oto płomień sięga aż do tego miejsca! -Wyciągnięta pod sufit ręka kapitana niedwuznacznie pokazała wysokość płomienia i beznadziejność sytuacji śpiącego twardo w koi kochAAAnego pasażera”.
- Ale, kochAAAni państwo, zwątpienie nie może ani na chwilę ogarnąć nikogo z MOICH pasażerów, ponieważ czuwam JA i moi kochAAAni oficerowie. Oto płomień sięgnął tutaj!
Kapitan wyjął z kieszeni zapalniczkę i zilustrował przejętym widzom najwyższy płomień, który ich strawi. Płomień zapalniczki przytknięty do ukrytej w suficie ampułki z czerwonym płynem rozsadził ją natychmiast.
- Panie radco! Może pan będzie tak uprzejmy i zanotuje moment, w którym płomień sięgnął sufitu. Muszę dodać, że wystarczy tylko gorące powietrze, by nastąpiło to samo, co państwo widzieli: pęknięcie tej czerwonej ampułki. Jak już powiedziałem, czuwam JA i moi oficerowie. Teraz pozostaje tylko czekać cierpliwie, żeby zobaczyć, ile minut potrzeba na MOIM statku, żeby pasażer pogrążony w głębokim śnie został wyratowany z ognia przez moich kochAAAnych oficerów. Czuwają oni stale na mostku, prowadząc statek, równocześnie zaś czuwają nad bezpieczeństwem naszych kochAAAnych pasażerów, powierzonych naszej pieczy w drodze przez oceany. Nikomu na MOIM statku nie zagraża niebezpieczeństwo. Proszę słuchać: oto nadchodzi pomoc!
I rzeczywiście, na korytarzu słychać było tupot biegnących ludzi. Drzwi się gwałtownie otworzyły i do kabiny wpadło dwóch strażaków. Za nimi widać było ochmistrza.