Zaborowski świetnie rysował i kreślił, jakiś czas pracował nawet jako kreślarz. Zdecydowaliśmy, że przeżycia kapitana były zbyt silne, by Olgierd mógł się teraz do tego przyznać.
- Nu kto taka pocztówka móg wydać? A?
To było PYTANIE! Sama pocztówka została „w gniewie” przez kapitana zniszczona. A gniew kapitana w pewnym stopniu był uzasadniony. IGNOTINULLA CUPIDO - NIE POŻĄDAMY TEGO, CZEGO NIE ZNAMY. Odkrycia tej prawdy dokonali Rzymianie. Podobno. Przedmiot, o którym mowa, początkowo nie istniał. Gdy stał się rzeczą, nie wiedziano niekiedy, jak go nazwać. Tak jak go widziano, tak nazywano: „kij do dymu” (smoke stock). Na pewno nie jest to tłumaczenie prawidłowe, ale bardzo zbliżone. W tym „kiju” niektórzy dopatrują się początku budowy metalowych masztów. Jedne i drugie pięły się do góry; potem maszty wciąż jeszcze pięły się do góry, a „kije do dymu” stawały się coraz grubsze i zaczęły być znane pod swą właściwą już nazwą: FUNNEL. W języku polskim jest to KOMIN OKRĘTOWY. Kominy na statkach nie tylko rosły, ale zaczęło ich być coraz więcej. Doszło do tego, że było ich na jednym statku pięć, a nawet sześć. Stawały się olbrzymami.
By zrozumieć angielski sposób obrazowego wyrażania wielkości kominów, trzeba na chwilę przenieść się w dziedzinę zamiłowań do podróży. U Anglików zamieszkałych na wyspie zamiłowanie do podróży zamieniło się w konieczność życiową. Mogli się temu oddawać bez obawy, że się zgubią. Najdłuższa podróż, jaką by mogli na swej wyspie odbyć w kierunku północno-południowym, nie przekroczyłaby dziewięciuset mil i zatrzymałoby ich morze. Wolni byli od obaw, które zawsze dawniej prześladowały Chińczyków: wyjście z rodzinnej wioski bez dokładnego zapamiętania drogi powrotnej groziło zagubieniem wioski na całe życie.
W tym angielskim wirze podróży, po rozbudowie sieci kolejowej, trzeba było sobie tę podróż w jakiś sposób urozmaicić. Zainteresowania skierowały się w naturalny sposób ku sile pociągowej. Gdy koń zastąpiony został lokomotywą, znajomość lokomotyw zaczęła obowiązywać, podobnie jak niegdyś znajomość koni. Cóż to za radość, gdy człowiek, mający odbyć podróż koleją, wsiądzie do pociągu zaopatrzony w specjalny spis numerów wszystkich lokomotyw, będących aktualnie w ruchu. Porównać to można tylko do radości myśliwego, który zaopatrzył się w odpowiednią broń i w amunicję i w specjalnym wozie wyrusza na polowanie. Niektóre pociągi były wręcz do tych polowań przygotowane: szyby w wagonie nie miały przerw, a fotele były obracane. Upatrzoną „zwierzynę” dało się długo trzymać pod obstrzałem. To długie złożenie się do lokomotywy pozwalało odczytać jej numer. Szczęśliwcy, którzy zdołali odczytać numer mijającej ich pociąg lokomotywy, natychmiast podkreślali ten numer w zeszycie. Niektóre lokomotywy miały imiona własne. Spotkanie takiej lokomotywy, jak „Srebrny Jubileusz” czy „Srebrne Połączenie”, dawało radość nie mniejszą niż pierwszy upolowany lew, tygrys lub słoń. By na pędzącej ze zdwojoną prędkością lokomotywie odczytać jej numer, trzeba dużej wprawy i wiedzy o tym, w które miejsce uderzyć oczami, podobnej do umiejętności trafienia zwierza w komorę serca lub oko. Rzecz też zrozumiała, że polowanie na lokomotywy było przeważnie zajęciem męskim.
Cały opis sztuki polowania na lokomotywy był konieczny, by zrozumieć wybuchy entuzjazmu u takiego myśliwca, gdy dowiedział się na przykład, że w kominie „Queen Mary”, drugiego co do wielkości transatlantyka angielskiego, mogą zmieścić się trzy lokomotywy. A takich kominów „Queen Mary” ma aż trzy. Mówiąc o kominach olbrzymiej „Normandie”, my byśmy powiedzieli brzydko, że jej trzeci komin zjechał na psy, ale nie Anglicy. W Anglii nadanie ulubionej LADY-DOG, czyli DAMIE-PIES, imienia ukochanej babci jest jedną z większych radości, jaką babci można sprawić. Ten trzeci komin na „Normandie” nie był „kijem do dymu”, lecz miał kabiny dla pasażerów-psów. Na angielskim statku „Georgie” pierwszy komin zbudowano jedynie ze względów dekoracyjnych. Mieściła się w nim kabina radiooficera.
Rzecz, której nie było, stała się niemal nieodzowna. Pasażerowie twierdzili, że statek nie jest statkiem, jeśli nie ma komina. Kominy nie tylko zmieniały swe kształty na kwadratowe, opływowe lub nawet teleskopowe na tych liniach, na których musiały przechodzić pod mostami, lecz odbierały w znacznej mierze zaszczyty należne flagom kompanijnym, podnoszonym na grotmaszcie. Słabo widoczne niekiedy, ustąpiły one swych barw i znaków olbrzymim kominom. Rozszalały barwami komin, z artystycznie wykonanymi znakami armatorskimi, stał się nieomal sztandarem niesionym za kapitanem statku. Jak musiał się czuć kapitan, za którym znajdowały się zawsze w dzień i często, oświetlane, w nocy trzy sztandary, wobec kapitana, który za swymi plecami miał tylko jeden mały sztandarek? Ale IGNOTINULLA CUPIDO...
Minęło już kilkadziesiąt lat od czasu, gdy nasze dwukominowe transatlantyki „Polonia”, „Pułaski” i „Kościuszko”, mające u szczytu swych pomalowanych na żółto kominów czerwone przepaski i tarcze ze znakiem kompanii żeglugowej: trójzębu z literami GAL, utrzymywały stałą komunikację na Atlantyku oraz między Rumunia, Palestyną i Grecją. W tamtych czasach „choroba kominowa” gnębiła nie tylko kapitanów, ale i załogi. W pociągu Gdynia-Warszawa rozmawiało ze sobą dwóch marynarzy. Jeden z nich, bardziej rozmowny i pewny siebie, stale akcentował, że jego statek ma dwie „pajpy” (tak wówczas mówiono, uważając, nie wiadomo dlaczego, że komin może być wyłącznie na lądzie, a statek ma „pajpę”). Drugi rozmówca po każdym dowiedzeniu się, że statek jego towarzysza podróży ma dwie pajpy, przyciszał głos i milkł zasmucony. Miażdżony przez parę godzin tymi dworna pajpami, podniósł naraz głos i dobitnie powiedział: „Dobra, dobra! Mój ma jedną pajpę, ale bardzo odważnie po morzu chodzi!”
Po trzydziestu latach od tej rozmowy w pociągu inny „naoczny” świadek opowiadał:
„Wiecie, na «Kościuszce» kapitanował Domejko. W tym czasie «Kościuszko» i «Polonia» obsługiwały linię palestyńską. Na«Polonii» kapitanem uprzednio'był również Domejko. Wszyscy oficerowie na «Polonii» wiedzieli, że kapitan Domejko chory jest na te dwa kominy. Kochał te dwa kominy i był z nich bardzo dumny. Tak się złożyło, że w jednym z rejsów «Polonia», po opuszczeniu doku w Pireusie, miała się spotkać w morzu z «Kościuszką». Oficerowie «Polonii» postanowili wielkim nakładem pracy i trudów zrobić kapitanowi Domejce niespodziankę. Nadszedł wielki moment. Statki zbliżały się do siebie. Kapitan Domejko stał na mostku «Kościuszki» i przyglądał się przez lornetkę «Polonii». Naraz krzyknął: