Выбрать главу

Myślę, że niewielu kawalerzystów w swym życiu dbało tak o włas­nego wierzchowca, jak Zygmunt o to swoje stado liczące 11 250 koni. Mechanicznych co prawda, ale KONI. Żaden nie miał prawa niedo­magać. Skrytym jego marzeniem było wymyślenie i posiadanie w kabinie takiej miniatury, by mógł obserwować swą stadninę w kłu­sie, galopie i co koń wyskoczy.

Łączył w sobie wyjątkowe poczucie humoru z wyrozumiałością mędrca dla odruchów, słabości i poczynań bliźnich. „Chrobry” tę jego miłość odwzajemnił. Gdy o północy z 14 na 15 maja 1940 roku „Chrobry” został trafiony bombami w drodze do Bodo na Lofotach, przedziurawiony pokład nad kabiną Zygmunta wyglądał jak wnę­trze krateru. Patrząc z kapitanem z mostku na ten wulkan, obaj zdawaliśmy sobie sprawę^ że Zygmunt o tej godzinie sypia na tap­czanie w dużym, ciepłym szlafroku. W ostatniej fazie pożaru, czeka­jąc na wybuch pięćdziesięciu ton min pod czołgi, staliśmy w grupie na pokładzie, nad rozwieszonymi sieciami na burcie. Miały one służyć do ewentualnego zejścia, jeśli któryś z okrętów odważy się podejść. Ujrzeliśmy nagle Zygmunta wychodzącego z maszyny. Zdu­siło nas za gardło. Sądziliśmy, że on już..., a on akurat zjawił się teraz, by odejść RAZEM z nami. Przed atakiem samolotów radiooficerowie zadzwonili do niego, że mają pyszne parówki i Zygmunt dał się na nie skusić. Po uderzeniu bomb zszedł do maszyny i pozostał tam tak długo, jak mógł, by utrzymać statek bokiem do wiatru. „Chrobry”, zawsze posłuszny, trzymał się jak zdołał najdłużej; nawet wybuch amunicji potrafił odwlec, aż wszyscy zejdziemy na angielski okręt wojenny HMS „Wolwerine”.

„Chrobry” legł na wieczną wachtę na Lofotach na szerokości pół­nocnej 67°40' i długości wschodniej 13°50'.

Dziwną koleją losu, tak jak kapitan Mamert Stankiewicz znalazł się na wiecznej wachcie w pobliżu miejsca zatonięcia „Piłsudskiego”, tak Zygmunt Kuske, pływając po przejściu na „Batorego” do stref tropi­kalnych i nabawiwszy się tam nieznanej choroby, rozstał się z życiem w bliskości rejonów zagłady swego statku. Przewieziony z „Batore­go”, zmarł w szpitalu w Edynburgu dnia 13 grudnia 1944 roku, a miejscem jego wiecznej wachty na szerokości północnej 55°58' i długości zachodniej 3°27' jest Warrington Cernetery na zachód od Edynburga.

Chcąc swą wiedzę o racjonalnej opiece nad „stadniną” przekazać następcom, przetłumaczył z angielskiego książkę The Running and Maintenance of Maine Machinery.

Jedyny „cień” dostrzegł na Zygmuncie kapitan Edward Pacewicz. Uważał, że Zygmunt, gdyby był na miejscu Witolda, poszedłby z Władysławem Jagiełłą pod Malbork - ale to już zupełnie inna his­toria, zamieszczona w „Szczerbcu”.

Za akcję na „Chrobrym” Zygmunt Kuske został odznaczony Krzy­żem Walecznych. Za akcje we Francji i północnej Afryce oraz ewa­kuację wojsk brytyjskich z Saint Nazaire nadano mu Order of the British Empire.

Szczerbiec

„Czternastego sierpnia 1018 roku naprzeciw wkraczającym zwy­cięzcom wyszedł sam arcybiskup kijowski z relikwiami świętych i całym świetnie przyodzianym duchowieństwem, przyjmując zbroj­nych gości w monasterze Świętej Zofii. Gdy czoło rycerstwa pod przewodem Bolesława Wielkiego wjeżdżało z triumfem w »złote wrota«, ciął rozradowany Bolesław orężem w bramę. Było to rycer­skim znakiem wzięcia w posiadłość opanowanej stolicy. Ale od cięcia zamaszystego w bramę wyszczerbił się miecz Bolesławów i nazywano go odtąd »Szczerbcem«„.

Współczesna tym wypadkom kronika ruska Nestora, choć upa­trująca w Bolesławie wroga, nazywa go wyraźnie - podobnie jak cytowany wyżej kronikarz Gali - Bolesławem WIELKIM. Dawniejsi nasi pisarze silili się utrzymać mu ten przydomek, jak gdyby prze­widując, że to nasz pierwszy i ostatni z królów odpowiednio pod każdym względem przygotowany do rządzenia Polską i Polakami. Jednakże w narodzie zasłynął tylko jako Bolesław CHROBRY.

Legenda mówi, że Szczerbcem był ten sam miecz, który Bolesław Chrobry otrzymał w darze od Ottona III, cesarza niemieckiego, w 1000 roku w Gnieźnie. Według innej legendy, szczerba miała jakoby powstać nie w ostrzu, lecz w głowni. Miecz ten był używany przy koronacji królów polskich. Od śmierci Augusta już go w Krakowie nie widziano. Jakie od tego czasu przeszedł koleje - nie wiadomo. Z rąk prywatnych, jako znaleziony w rowie w okolicach Belgradu, trafił w 1810 roku do Ermitażu. Wrócił ten miecz do Polski w 1921 roku. Podobiznę Szczerbca, niedwuznacznie i mocno wyszczerbionego w ostrzu, nieomal ze śladami pyłu z kijowskiej „złotej bramy”, można było oglądać na wspaniałej metalowej płycie, zdobiącej główny hali jednego z naszych siedmiu transatlantyków, „Chrobrego”. Budowę tego nowoczesnego statku ukończono w 1939 roku.

Kapitanem „Chrobrego” został Domejko-Pacewicz. Nie zaliczano go do poliglotów, ale budził podziw wśród pływających z nim ofi­cerów upartym dążeniem do nadrabiania wiadomości z historii i literatury polskiej. Przedmiotów tych nigdy w życiu się nie uczył i jak sam przy każdej okazji podkreślał: „Religii nie uczył - a po Zakonu Bożemu we wszystkich moich atestacjach kreska”.

Pochodząc z rodziny powstańczej, zesłanej na Daleką Północ, nie miał możliwości poznania języka ojczystego i raczej nie zaglądał do słownika, jak Knoetgen, ale tworzył własne słownictwo. Tak więc na przykład „statek latarniowy” to był OKRĘT ŚWIETLANY, a „mała prędkość” - to TICHA IDIM.

W Warszawie znalazł się - z lodów Arktyki - w 1918 roku. Ponie­waż trudno tu się było utrzymać z rodziną, zmuszony został przyjąć pracę na prowincji, nie związaną z zawodem.

Gdy w maju 1920 roku nasz hydrograficzny ORP „Pomorzanin” podniósł, jako pierwszy, polską banderę Marynarki Wojennej na Bałtyku, został na nim, jak już była mowa, kapitanem, trzecim z kolei.

Wkrótce zatrudniła go tworząca się właśnie polska flota handlo­wa.

Najwyżej cenił obowiązek wychowania i wykształcenia dzieci, czyli to, czego brak sam na każdym kroku na statku odczuwał. Toteż gdy udało mu się nadrobić jakąś niewiedzę, rozpierająca go duma kazała mu natychmiast dzielić się osiągniętym sukcesem z oficerami lub ze starszym mechanikiem, Olgierdem Zaborowskim, z którym długo pływali razem na linii palestyńskiej. Piętrzyły się co dzień przed kapitanem na tej linii zagadnienia błahe i ważne, a niektóre uważał nawet za historyczne. Na wszystkie zagadnienia usiłował zawsze sam sobie dać odpowiedź. I tak wspaniały obraz kąpiącej się odaliski, zobaczony w muzeum, stawał się dla kapitana problemem. Głośne na Bliskim Wschodzie odaliski nie były znane w Arktyce. Sama nazwa już była oszałamiająca. Po bardzo dokładnym obejrzeniu obrazu kapitan stwierdził jednak ze spokojem: - Nu cóż takiego, panie, adalistka. Pa mojemu ADALISTKA kabieta jak każda inna, nu może nieżnieja [delikatniejsza] trocha. Zaborowski czarował Domejkę swą wesołością.