Выбрать главу

„Siedmiogród” - „Ardeal” w drodze do Francji został zatrzymany przez okręty angielskie i dwa tygodnie przebywał na Malcie, skąd przybył wreszcie do Marsylii w styczniu 1940 roku. Ale już w maju tego samego roku Szczerbiec wraz ze skarbami wawelskimi, ucho­dząc z Francji, znalazł się w porcie Bordeaux. W ostatniej chwili, tuż przed zajęciem portu przez współczesne krzyżactwo, opuścił Francję na polskim statku „Chorzów”, dowodzonym przez kapitana Zy­gmunta Górę. Po wyjściu z Bordeaux statek bombardowany był z powietrza. Bomby trafiły w idący w sąsiedztwie „Chorzowa” statek, który poszedł na dno.

Wśród skarbów wawelskich znajdowały się na „Chorzowie” arrasy tkane dla króla Zygmunta Augusta, których miła dla ucha cena wynosiła dwadzieścia tysięcy najlepszych i najpiękniejszych ruma­ków w owe czasy. W drodze do Anglii spośród wszystkich znajdu­jących się na „Chorzowie” skarbów wybrano jednakże tylko jeden - Szczerbiec. Przymocowano go do deski, by na wypadek zatonięcia statku ON chociaż się uratował...

Koniec podróży. Przed dziobem „Chorzowa” dobrze znajome kapitanowi Górze ujście rzeki Fowey.

Z Fowey wyruszył Szczerbiec wraz ze skarbami wawelskimi do Londynu, a następnie do Szkocji. Stamtąd, w towarzystwie angiel­skiego złota, uszedł razem z arrasami do Kanady na pokładzie pol­skiego transatlantyka „Batory”, którym dowodził kapitan Zygmunt Deyczakowski. Z Greenock wyruszył razem z „Batorym” inny nasz transatlantyk-bliźniak „Chrobrego” - ”Sobieski”, pod dowództwem kapitana Zdenka Knoetgena. Na Atlantyku grasowały stada nieprzy­jacielskich okrętów podwodnych. Z eskortą, złożoną z wojennych okrętów i samolotów, oba nasze statki szczęśliwie przybyły 13 lipca 1940 roku do portu Halifax, skąd Szczerbiec i skarby wawelskie przez Montreal wyruszyły do Ottawy.

W świecie walczono na ziemi, morzu i w powietrzu. Uratowana polska flota handlowa współuczestniczyła w wojennym wysiłku. Aby flota żyła, należało szkolić dla niej nowe kadry. Uczniowie z „Daru Pomorza” grupami dokształcali się w angielskiej Szkole Morskiej w Southampton. Doświadczonych marynarzy, wytypowanych przez dowództwa statków, kształcono na kursach szyprów i mechaników okrętowych.

Na jednym z takich kursów w Londynie kierownik nie mógł rozwiązać zagadki: dlaczego wytypowano tu palacza Mawiniaka? Mawiniak miał lat około pięćdziesięciu. W dzieciństwie ukończył kilka klas miejskiej szkoły w Chersoniu. Według zgodnej opinii wszystkich wykładowców, nie zdradzał zainteresowania ani jed”nym przedmiotem wykładanym na kursie.

Sytuację wyjaśnił nieco sam Mawiniak. Zgłosił się do mnie, jako opiekuna tych kursów, mówiąc:

- Panie, do kogo iść! Krzywda mi się dzieje. Tak mnie skrzywdzi­li!

- Kto? - spytałem.

- Kto? Pan jeszcze pyta? Wiadomo... ci, co mnie na kurs wy­słali.

- Kto pana wysłał?-Jan.

- Jaki Jan?

- Jaki, pan pyta? Kwapiński, minister i premier w jednej osobie teraz. To on! Widzi pan, było to tak. Byliśmy na jednym statku w konwoju z Murmańska. Lepiej już tego nie przypominać. Bardzo mnie polubił. I popatrz pan, jak mnie ten przyjaciel urządził...

- Przecież to zaszczyt dla pana, że został pan wytypowany. Otrzy­muje pan pełne pobory...

- Pełne pobory! Pan żartuje! Dobrze panu tak mówić, ale mnie niewystarcza na życie.

Rozmówca mój przybrał bardzo smutny wyraz twarzy. Tak wyglą­dała chyba najbardziej tragiczna maska w teatrze greckim. Właści­ciel tej maski był „średniego wzrostu” - według naszej tczewskiej, szkolnej „gwary”. W Tczewie, w Szkole Morskiej, nie mieliśmy nigdy żadnego kolegi niskiego wzrostu. W najgorszym wypadku posiadał WZROST ŚREDNI. Owi „średniacy” był to „naród” najbardziej drażliwy i wrażliwy. Kolegów liczących ponad metr osiemdziesiąt wzrostu nazywali kalekami.

Mając przed sobą „ucznia średniego wzrostu”, rozumiałem, że jest on również bardzo wrażliwy i delikatny.

- Ma pan tu rodzinę? - spytałem.

- Panie! Co pan?! Rodzinę? - Lekka mgła przesłoniła oczy w umęczonej twarzy. - Widzisz pan, jest tak: Jak jestem w porcie, to muszę tego... jak pan sam rozumiesz... wypić. Byłem na dobrym statku. Trzy dni w morzu i dzień w porcie. To wystarczało. A teraz co dzień w porcie. Co dzień bombardują, od wieczora do rana. Jakaż nauka?

- Rozumiem! Ale przecież wszyscy się na kursie uczą, wszyscy pracują pilnie. Tylko pan jeden nie może się z tego powodu uczyć, że bombardują.

- No tak! Ale może inni nie potrzebują wypić?

- Więc chce pan zrezygnować z kursu i pójść na statek?

- Tak! Ale chcę wrócić na ten sam, na którym byłem. Bo mnies krzywdzili.

- Rozumie pan sam chyba, że to niemożliwe. Pana miejsce już dawno zajęte. Statku na tak krótkich rejsach wszyscy się trzymają. A na inny statek pan pójdzie?

- Nie! To już będę cierpiał na tym kursie i w tym Londynie. I cierpiał.

- Przecież on śpi jak dziecko na wszystkich wykładach – biadał kierownik kursu. - Gdy go obudzić, to tłumaczy, że przecież całą noc bombardowali i mówi: „Pan kierownik zamiast cieszyć się, że żyję i przyszedłem na kurs, to pan mnie budzi. Co za ludzie!” Przecież on egzaminu nie zda.

- Może się zdarzyć jeden wypadek, że ktoś nie zda – pocieszałem kierownika.

Nadszedł wreszcie egzamin. Przepisowo każdy ze zdających wycią­gał kartki z pytaniami. „Pokrzywdzony” zdawał z zawodowych przedmiotów jedną i tą samą metodą. Na każde pytanie odpowiadał, wymieniając głośno kilkanaście znanych mu terminów, nie mają­cych ze sobą żadnego związku.

Z nauki o Polsce wyciągnął temat: „Konstytucja Trzeciego Maja”. Odczytał głośno pytanie z kartki i ani słowa nie powiedział. Wykła­dowca, spocony za niego, zapytał:

- Panie Mawiniak! Jakie pytanie chciałby pan wyciągnąć z tego przedmiotu?

Twarz Mawiniaka przybrała znajomy mi już wyraz najbardziej bolesnej greckiej maski. Czułem, że cała komisja egzaminacyjna cierpi wraz z nim tak samo mocno. Mgła, która zasnuła oczy nie­szczęśliwca, wprowadziła pewne ukojenie do wyrazu jego umęczonej twarzy i złagodziła ból komisji. Milczał.