Выбрать главу

Oczywiście, że Georg Wassenberg był tak miły, by chcieć jej pomóc. Byłoby nieludzkie pozwolić jej cierpieć choćby minutę dłużej niż to konieczne. A do tego ten zamęt w jego głowie. Chciał zobaczyć, w jakim wnętrzu śpi, tylko się rozejrzeć. Nikt nie mógł przypuścić, co z tego wyniknie.

Sonia zapełniała ich wspólną sypialnię wszelakimi ozdóbkami, w oknach marszczone firanki, na toaletce flakony z perfumami. U niej spodziewał się surowości, tej samej neutralności i racjonalności, którą starała się emanować. Była to tylko przykrywka, był tego pewien. Tak się starała nie okazać swojej słabości, swoich ran. Ale była ranna – i to nie tylko w głowę i w rękę. I bała się. Mimo że zadawała sobie tyle trudu, przed nim nie była w stanie całkiem tego ukryć. Czego się bała, nie miało większego znaczenia. Nawet jeśli była to prawda, że nie dbała o życie swojego męża, ale jedynie o sześćdziesięciu pięciu robotników i pracowników, to i to przemawiało na jej korzyść, tak uważał. Jednak tego, co spodziewał się zastać w jej sypialni, nie znalazł.

Łóżko było za szerokie jak na jedną osobę. I było tam zbyt wiele luster. Cały front szafy pokrywały lustra, ścianę za łóżkiem i sufit nad nim także. Tak więc widział to łóżko czterokrotnie. A jednocześnie widział jej uśmiech w kuchni. Posyłał on drobne iskierki, które skakały pomiędzy nimi jak podczas wyładowań elektrycznych. Ona także musiała to poczuć. Coś takiego po prostu się czuło.

Nie zdawał sobie sprawy z tego, co w nim zachodziło. Od sześciu miesięcy rozwiedziony, przedtem ten rok separacji, kiedy to Sonia każdego wieczoru przyjmowała swoją nową miłość. A on leżał obok w łóżku, w pokoju gościnnym, słuchał tych jednoznacznych odgłosów, niemal umierając z wściekłości, z zazdrości i potrzeby bronienia kłami i pazurami tego, czego pozbawiał go ten odstawiony goguś. Nie był dostatecznie stary, by tak bez trudu zrezygnować z kobiety.

Niekiedy wychodził wieczorami, pięć czy sześć razy w ciągu tego całego okresu. Nie było jednak kobiet, które pasowałyby do niego wiekiem, podobały mu się i po pierwszej randce dawały się zwieść obietnicami na później. Były za to inne, jak najbardziej ładne, ale drogie kobiety. Godzina w ich towarzystwie kosztowała od stu do dwustu marek. Wyjścia awaryjne. Potem zawsze się podle czuł. Być zdanym na te kobiety było poniżające.

A teraz stał w sypialni kobiety, która od lat była zmuszona żyć jak zakonnica – kobiety, która, mówiąc bez żadnej przesady, mu się podobała. Gdyby sytuacja była tylko nieco inna, a ona pozwoliła mu wziąć mały palec, to od razu sięgnąłby po całą rękę, a potem po resztę. I to już, natychmiast. Ponieważ Betty Theissen po stokroć mogła zastąpić Sonię, ponieważ posiadała również to, czego zawsze brakowało mu u Soni. Samodzielność, inteligencję, opanowanie, poczucie odpowiedzialności i kiedy to konieczne, gotowość ponoszenia ofiar.

Znał ją od niecałych trzech godzin, ale tyle już się dowiedział o Betty Theissen. Doświadczenie zawodowe i niezawodny instynkt. Pewien rodzaj szóstego zmysłu, który pozwalał mu szybko stworzyć obraz drugiej strony. Z tego, co zostało powiedziane, usłyszeć to, czego miał się nie dowiedzieć. Betty Theissen zdradziła mu bardzo dużo, jej szafa jeszcze więcej.

Była o wiele mniej przeładowana niż szafa Soni. Ale to, co wisiało na wieszakach, dowodziło wyrobionego i dobrego smaku. Za trzecimi drzwiami znalazł na górnej półce ową torebkę. Rzeczywiście był w niej pasek z kilkoma tabletkami. Wyjął go, odstawił torebkę na miejsce, koło dwóch niewielkich stosików bielizny. Tylko czarnej i białej, żadnych rzucających się w oczy kolorów, tak lubianych przez Sonię, bo jej zdaniem odmładzały. Możliwe, ale młode dziewczęta. Kobieta trzydziestopięcioletnia czy wręcz zaraz po czterdziestce w jaskrawożółtych majteczkach czy w desu w niebieskie kropeczki nie odmładzała się, ale ośmieszała. Sonia nigdy nie była w stanie tego pojąć.

Kiedy wreszcie oderwał się od jej szafy i tych wszystkich luster i poszedł z powrotem do niej na dół, Betty zażyła zaraz cztery tabletki, popijając je połową szklanki wody, którą przyniósł jej z kuchni.

– Czy to nie za dużo – spytał z lekką naganą w głosie – cztery tabletki? – Były to te same środki, które zażył jej mąż. – Przecież pani słyszała, co mówił lekarz.

Wzruszyła szybko ramionami, prawie jakby miała poczucie winy. – Nie umrę od czterech tabletek – szepnęła, uśmiechając się przy tym przepraszająco. – Tylko ten jeden raz. Trudno mi nawet myśleć z bólu.

Oparła się na sofie i przymknęła oczy. Po chwili spytała: – Będzie panu przeszkadzać, jeśli będę mówić? Mnie to zawsze trochę uspokaja.

A jemu nie przeszkadzało. Nadal miał przed oczami dwa stosiki bielizny i zadawał sobie pytanie, czy nosi teraz białą czy czarną pod swoją krótką szarą spódniczką. Jedwab czy koronki, czy może raczej coś niewyszukanego.

I to lustro nad łóżkiem. I to na ścianie. I drzwi szafy. Za to, że jego myśli stale krążyły wokół tych luster, winę ponosiło tych sześć miesięcy i długi rok, który je poprzedzał. Czy mógł istnieć lepszy dowód na to, że była stuprocentową kobietą? Chłodną w życiu zawodowym, ale z pewnością nie w tych momentach, które się liczyły.

Błyskawicznie przyszły mu do głowy pewne sceny. To szerokie łóżko, czterokrotnie odbite. Jak to by było? Leżeć w tym łóżku z tą kobietą w ramionach. I widzieć nad sobą na suficie albo z boku, gdy odwróciło się nieco głowę, obydwa ciała. Podniecająca wizja. Siłą musiał przywołać się do porządku, by przypomnieć sobie, dlaczego się u niej znalazł.

Ponieważ jej mąż był gdzieś tam na zewnątrz, prawdopodobnie tylko pijany do nieprzytomności. Zatrucie alkoholowe, pomyślał przelotnie, to też jedna z możliwości, na to niejeden już zmarł. Ale jej mąż znajdował się w bardzo rzucającym się w oczy samochodzie, który właściwie gwarantował, że się go odnajdzie na czas. A jeśli się go znajdzie na czas, to ten wieczór nie oznaczał nic więcej jak tylko kilka nowych nadgodzin. W takim wypadku nie mógłby zwyczajnie wrócić i powiedzieć: – Po prostu musiałem panią znowu zobaczyć.

Wyśmiałaby go. – Ależ panie Wassenberg, czy nie dałam panu dostatecznie jasno do zrozumienia, że przede wszystkim jestem szefową? Nie po to pracowałam przez te wszystkie lata, żeby przekazać firmę hazardziście i przeprowadzić się z jakimś policjantem do jego nędznego małego mieszkanka.

Już sama myśl o tym była dla niego potężnym ciosem. Z dużym trudem był w stanie skoncentrować się na tym, co mu opowiadała. Początkowo mówiła powoli, z wysiłkiem kontrolując głos, przytłumiony bólem. Z czasem jej słowa popłynęły szybciej, jasnym potokiem.

Mówiła o dużym projekcie, o który stoczyła zażarty bój z zatwierdzającymi takie sprawy urzędami. Co z jednej strony stanowiło jej triumf, z drugiej oznaczało ryzyko, bo nie mieli jeszcze odbiorców. Ale takich na pewno by się znalazło. Zawsze znajdowali się kupcy, jeśli oferta była solidna i korzystna finansowo. Trzeba było oczywiście bardzo ostrożnie kalkulować, żeby pokonać konkurencję, oferując znacznie niższą cenę. I właśnie w takiej sytuacji jej mąż sięgnął po pieniądze z kasy firmy. Ale on nie zgadzał się na ten projekt.

Domki jednorodzinne! Proste i nie za drogie, łatwy sposób budowania, podpatrzony w Holandii. Firma Theissen była firmą budowlaną, budownictwo lądowe naziemne i podziemne, drogi. Z kobietą w fotelu szefa. Na polecenie jej teścia. Teść zrozumiał w pewnym momencie, że jego syn nie ma do tego talentu.

– Mój mąż ma zawsze utopijne wizje – powiedziała. – Tworzy projekty, na jakie nie może sobie pozwolić żaden normalny człowiek. A kiedy nie może przeforsować swojej woli, to staje okoniem. Jest jak dziecko.