Lehnerer odczekał kilka minut, po cichu licząc, że za chwilę pojawi się między krzewami para reflektorów. Dopiero gdy nic takiego się nie stało, przeszedł przez leżący na ziemi łańcuch i poszedł, ociągając się i nasłuchując, wąską ścieżką. Doszedłszy do trawnika, znowu przystanął. Mimo ciemności chatę było dobrze widać. Za to samochodu Herberta nie dało się od razu odkryć, bo stał po drugiej stronie.
Na drodze za nim nadal było cicho. Thomas podszedł w stronę chaty, dopiero kiedy do niej doszedł, włączył na krótko latarkę. Krąg światła przeszukał ziemię, na chwilę wyłowił z ciemności ślady opon na trawie, poszedł tym tropem do zakrętu. Dwukrotnie oświetlił drogę za sobą. Na trawie nie było jednak widać śladów jego stóp. Za wiele osób pozostawiło odciski swoich stóp na trawniku w miniony weekend. W ogóle nic się nie dało rozpoznać, nie było nikogo, kto zbliżyłby się do niego po otwartej przestrzeni porośniętej trawą. Latarka nie sięgała skraju lasu, a więc i ujścia drogi. A stanie tu i czekanie nie miało sensu.
Obszedł chatę, kierując światło przed swoje stopy. Zatrzymał się bezpośrednio przy leżącej na ziemi postaci i ukląkł. Światło przesunęło się po marynarce. Thomasowi zdawało się, że widzi, jak osłonięte nią plecy unoszą się i opadają. Nie był całkiem pewien, mogło to być złudzenie optyczne, wywołane drżeniem jego ręki i odbiciem światła.
Musiałby sprawdzić puls, ale nie mógł się przemóc, by to uczynić. Ale jeśli się założyło najkrótszy czas wymieniony przez centralę w Bonn, dziesięć godzin, to plecy musiały się jeszcze unosić i opadać. I będą to jeszcze robić przez co najmniej cztery kolejne godziny, jeżeli nic się nie przedsięweźmie.
Lehnerer dokładnie wiedział, co może przedsięwziąć. Miał już taki zamiar, kiedy przywiózł tutaj Herberta, ale wtedy zrezygnował. Teraz się za to przeklinał. Staw! Dobrych czterdzieści metrów było do jego brzegów. Czterdzieści metrów na otwartym terenie, po trawniku dobrze widocznym ze skraju lasu nawet w ciemności.
Było tak cicho, tak potwornie cicho. Tylko lekki wietrzyk w koronach drzew. Ale w każdej chwili mogło się to zmienić. Odgłos silnika dochodzący z parkingu, kroki na ścieżce. A potem głosy radosnego zaskoczenia: „Hurra, mamy go, jeszcze żyje!”.
Thomas stał jak wrośnięty w ziemię, sztywny i wyprostowany. A światło jego latarki skakało po marynarce, sprawiało wrażenie, jakby krzepki sportowiec głęboko oddychał. A on nie mógł! Nie mógł się schylić ani poruszyć palcem. Po prostu nie był w stanie się przemóc, by jeszcze raz dotknąć leżącego u jego stóp mężczyzny.
Mięczak! Tylko ostatnia niemota mogła się tak zachowywać. Mówić i planować, wszystko sobie ułożyć w myśli, a potem stchórzyć. Zostawić w potrzebie kobietę, którą…
Kochał Betty. Był to szczególny rodzaj miłości, diametralnie się różniący od tego, co czuł do swojej żony. Betty była jego obsesją, triumfem, nieprzerwaną huśtawką uczuć pomiędzy rozkoszą a bólem. Rozkoszą sypiania z nią, posiadania kogoś, kto obwarował się murem, którego normalnie nikt nie był w stanie przeskoczyć. On mógł, mimo że za każdym razem tylko na kilka minut. Bólem, że nie można tego pokazać całemu światu. Niekiedy było to szaleństwem.
I tak już było od ponad dwudziestu lat. Od kiedy wówczas zaczęła naukę zawodu w firmie Theissena. Widział ją jeszcze, jak stoi w biurze starego przed masywnym biurkiem. Nie poświęciła mu ani spojrzenia. Jej oczy jakby przyssały się do kanciastej, nieprzeniknionej twarzy starca. Drganie jej twarzy, powstrzymywane siłą łzy.
– Wiem, że mój ojciec przysporzył pańskiej firmie wielkich strat. Wiem też, że mój brat woli pić niż pracować. Ale ja chcę pracować. Chcę panu dowieść, że nie wszyscy tacy jesteśmy. Dlaczego nie da mi pan szansy? Jeśli zawiodę, może mnie pan przecież jeszcze wyrzucić.
Dostała swoją szansę, dowiodła staremu, czego chciała, rzuciła się do maszyny do pisania i do stenografowania, jak gdyby poza nimi nie istniał świat. Tego, że w biurach są też mężczyźni, zdawała się nie dostrzegać.
A potem pewnego wieczoru stała obok roweru, patrząc bezradnie i z troską na przedziurawioną tylną oponę. Jak zwykle była ostatnią osobą wychodzącą po pracy do domu. Oprócz niej w biurze był jeszcze tylko on, żeby pozamykać drzwi.
– Zdaje mi się, że ktoś mi spuścił powietrze z koła. Byłby pan tak uprzejmy, panie Lehnerer, i podwiózł mnie do miasta? Próbowałam już napompować oponę, ale nie trzyma powietrza. Na pewno jest dziura w dętce. Może dałoby się włożyć rower do bagażnika, wówczas zajęłabym się tym w domu.
Naturalnie był tak uprzejmy i zanim wysiadła, podziękowała mu spontanicznie za jego uprzejmość i pomoc całusem w policzek. Niewinny szczegół, bo w tym momencie był już niemal od roku z Margot i myślał o wspólnej nocy poślubnej.
Z pewnością nie było zamiarem Betty zawrócić mu w głowie jednym całusem. Wiedziała, że praktycznie jest już zaręczony. Chciała być tylko miła. Dla wszystkich była miła. Miła, pracowita, zawsze uprzejma młoda dziewczyna z ubogiej, aspołecznej rodziny. Dziewczyna, która robiła wszystko, by zatrzeć wrażenie, które jej ojciec i brat pozostawili w firmie Theissena. Dwóch pijaków, którzy do momentu zwolnienia z pracy nie byli warci nawet połowy tego, co zarobili. Przede wszystkim jej ojciec! A Betty koniecznie chciała dowieść, że dzieci niekoniecznie muszą iść w ślady rodziców. Nigdy jej nie przeszkadzało, jeśli wieczorem musiała godzinę dłużej zostać w biurze, by przepisać na maszynie jeden czy drugi list dla przyszłego prokurenta. Nawet w weekend była gotowa przyjść, musiał jej tylko wyjaśnić, że to ważne dla firmy i niecierpiące zwłoki. Często korzystał z tego wyjaśnienia. To było jak narkotyk. Musiał ją mieć, czy tego chciała, czy nie.
Na początku nie chciała, była zawstydzona i nieśmiała. – Nie, panie Lehnerer, proszę, nie.
– Skończ już z tym kretyńskim „panie Lehnerer”. Mów mi Thomas.
– Nie, Thomas. Trzymała mocno jego rękę, którą wsunął pomiędzy jej uda, odwracała w bok głowę, tak że jego usta jedynie muskały jej policzek. I przy tym te jej oczy, to spojrzenie, tak odległe, nieco zamglone, oporne, a zarazem pełne podniecenia. Spojrzenie uwidoczniające tylko jedno, to, że sama się waha pomiędzy rozkoszą, którą obudził w niej kilkoma pocałunkami i paroma dotknięciami, a strachem czy sumieniem, czy co to tam było.
– Tylko raz, Betty, bo oszaleję. Przecież też tego chcesz, czuję, że tak. Czego się boisz? I będę uważał, żebyś nie zaszła w ciążę.
Pierwszy raz na krześle przy jego biurku. Objął obydwoma rękami jej talię i pociągnął ją powoli na swoje kolana. Ten krótki krzyk, kiedy wszedł w nią, pokonując jednym ruchem jej niewielki opór. Jak wstrzymała powietrze i otworzyła szeroko oczy. A potem odrzuciła głowę, dostosowując się do jego rytmu. Jej tłumione jęki, jej drżenie. To, że jedno i drugie mogło być jedynie wyrazem bólu, na to nie wpadł. Dla niego to była namiętność. Potem już nic ich nie powstrzymywało.
Inicjatywa wychodziła wówczas jednoznacznie od niego. Margot mogła sobie sto razy powtarzać, że tkwiło za tym zimne wyrachowanie, że Betty go usidliła, oczarowała tym swoim niewinnym uśmieszkiem, tą rzekomą niewinnością. Betty mogła przecież tylko przez niego dojść do Herberta Theissena, on po prostu nie przejrzał jej strategii.
Margot była zwyczajnie zazdrosna i do dzisiaj przekonana, że przez wszystkie te lata był dla Betty jedynie środkiem do celu. Betty od pierwszego dnia nie miała podobno żadnego innego celu niż firma Theissen. Ta firma, która jej ojca doprowadziła do tego, że założył sobie stryczek na szyję. Tego celu nie dałoby się osiągnąć przez prokurenta, a jedynie przez szefa juniora. A ten leżał teraz u jego stóp.
Przez wiele minut Thomas Lehnerer stał jak sparaliżowany, a potem nagle wszystko stało się proste. Podobnie jak wcześniej w jej domu raptem rozwiązał się problem, kiedy stało się jasne, że ona jest gotowa na wszystko i że on ma tylko dwie możliwości. Pomóc jej, jak się umawiali, albo podjąć ryzyko, że ją straci. Strzelić sobie w brzuch! To nie była czcza pogróżka, była do tego zdolna. Gdy chodziło o firmę, Betty była zdolna do wszystkiego.