Już dłużej nie zwlekając, wyłączył latarkę i schował ją do lewej kieszeni spodni. Potem zdjął buty i skarpetki. Skarpetki wetknął do prawej kieszeni spodni, buty postawił koło samochodu Herberta. Następnie ściągnął przez głowę bluzę, położył ją na butach, to samo zrobił ze spodniami.
Było zimno, ale nie czuł tego, działał jak w gorączce. Teraz brakowało mu rękawic i czepka do kąpieli. Uważał za mało prawdopodobne, by mógł zostawić odciski palców na ubraniu Herberta Theissena. Ale włosy! Istniała tylko jedna możliwość, by tego uniknąć. Ściągnął jeszcze slipy i wciągnął je na głowę jak czapkę. I nawet przez sekundę nie przyszło mu do głowy, że musi w nich wyglądać jeszcze bardziej idiotycznie niż w czepku.
Po podjęciu tych środków ostrożności znowu się schylił i obrócił nieruchome ciało na plecy. Nawet mu nie przyszło na myśl, by sprawdzić puls. A kałuży, w której Herbert Theissen leżał dotąd twarzą, nie zauważył od razu. Kiedy jednak podnosił go do pozycji siedzącej, dotknął ramieniem jego policzka. Był zimny i kleisty. Opuścił go ponownie na ziemię, wygrzebał z kieszeni latarkę. W kręgu światła potwierdziło się jego podejrzenie. A Betty wyraźnie mówiła: – Połóż go na plecach.
Przegapił najlepszą okazję! Bo raz się zdobył na samodzielne myślenie! Teraz już nie dało się tego zmienić. Nie musiał się więcej troszczyć o obrzydliwą kałużę. Znajdowała się w dogodnym miejscu, bezpośrednio obok drzwi kierowcy. Gdyby ktoś zwrócił na to uwagę, to musiałby założyć, że Theissen wychylił się z samochodu, kiedy zrobiło mu się niedobrze. A to, co przykleiło mu się z tego do twarzy, usunie słonawa woda ze stawu.
Thomas nie mógł złapać tchu. Miał uczucie, jakby wokół piersi zawiązano mu płonący sznur. Przed oczami skakało kilka skrzących się iskierek. Pot ściekał mu z czoła, wilgotna skóra chłodziła się pod wpływem lekkiego, stale wiejącego wietrzyku. Było to przyjemne uczucie. Uszła jego uwadze tłusta plama z resztkami pietruszki pozostawiona na jego nogawce przez nadgryziony kawałek chleba. Nie z powodu zdenerwowania, ale dlatego, że w ciemnościach nie dało się tego zauważyć.
Podciągnął w górę ciężkie ciało, z pewnym trudem zarzucił je sobie na ramiona i wyruszył w drogę. Głowa Herberta ocierała się przy każdym kroku o jego piersi, jedno ramię plątało się pomiędzy nogami. Za każdym razem, gdy jego ręka ocierała się o wrażliwą skórę na jego udzie, wzdragał się.
Była to nieskończenie długa droga. Szedł wyprostowany jak świeca z tak potwornym ciężarem na barkach i uczuciem trwogi w piersi. Po raz kolejny przeklinał się za swoje niezdecydowanie wczesnym wieczorem. Ale Betty wyraźnie powiedziała, koło samochodu. Zapewne nie bez powodu. Może się gdzieś poinformowała i wiedziała dokładnie, że człowiek z taką ilością trucizny w organizmie nie może chodzić po okolicy. Teraz jednak ta śmierdząca dziura z wodą była ostatnią deską ratunku. Niech sobie policja łamie głowę, jak dał radę tam dotrzeć.
Błotnisty pas nadbrzeżny stanowił pewne ryzyko. I ten obrzydliwy zapach dochodzący znad wody, zapierający mu dech. A przecież i tak mu było trudno oddychać. Wniósł Herberta Theissena kawałek dalej do zatęchłej wody. Nie była głęboka, nawet po uczynieniu czterech kroków obmywała mu jedynie podeszwy stóp. Potem złożył swój ciężar na brzuchu, tak że twarz i górna połowa ciała były zanurzone w wodzie.
Zawrócił do samochodu Herberta, po raz pierwszy czując zimny, nocny powiew na wilgotnej skórze. Poczuł dreszcze i nie wiedział, czy pochodzą one z zimna, wysiłku, czy ze strachu. Jeszcze podczas marszu zerwał z głowy slipy, błyskawicznie wskoczył w spodnie i bluzę.
I znowu do stawu, jeszcze raz bosymi stopami. Na skarpety i buty przyjdzie czas później. Najpierw oświetlił ślady swoich stóp, które odcisnęły się w nadbrzeżnym szlamie i wypełniły wodą. Ziemia na nadbrzeżu miała konsystencję gumy. Trwało dobrych parę minut, zanim odciski stóp nareszcie znikły.
Mimo smrodu raz głęboko odetchnął, powiódł latarką po plecach Herberta Theissena, zatrzymał światło dokładnie pomiędzy obojczykami, starając się trzymać latarkę w całkowitym bezruchu. Przymrużonymi oczami obserwował przez całą minutę to miejsce. Aż był zupełnie pewny, że ustało wznoszenie się i opadanie klatki.
W tym momencie czuł jedynie ulgę. Betty będzie zadowolona. I wdzięczna. Nigdy nie zapomni, co dla niej uczynił. A kiedyś, może za pół roku, kiedy firma podźwignie się z poniesionych strat, spowodowanych przez Herberta, będą mogli pomówić o jego rozwodzie.
Ta myśl po raz pierwszy zaświtała w jego głowie. Wizja ta od razu opanowała go z taką siłą, że przez kilka sekund czuł bicie swego serca nawet w kolanach. Wtedy przed laty przestraszył się ostatecznego rozstania z Margot. Wówczas coś go powstrzymało przed tym, by całkowicie zwrócić się ku Betty. Był wtedy głupim młodzikiem, który po prostu przeszedł do porządku dziennego nad faktem, że jego przyjaciel wszedł mu w paradę i Betty podjęła inną decyzję. Dzisiaj wszystko było inaczej.
Margot będzie stwarzać problemy. Naturalnie nie przyjmie tak po prostu do wiadomości faktu, że ma jeszcze raz, teraz ostatecznie, stracić go na rzecz Betty. Może i Betty nie zgodzi się tak bez oporów. Ale do przekonania Betty zyskał teraz dobry argument. A co się tyczyło Margot, to po przejściu tego tutaj nic nie było w stanie go wzruszyć. Będzie płacił jej i dzieciom dużą sumkę na utrzymanie i wreszcie pokaże światu, że szefowa należy do niego, że to on jest tym mężczyzną, który zrobił wyłom w jej murze i się przez niego przedarł.
Zatracił się w marzeniach, przyniósł buty, ale zostały one w ręku. Boso poszedł z powrotem na parking. Dopiero po dojściu do samochodu, kiedy mógł usiąść, założył znowu buty i skarpetki. Posiedział tak jeszcze przez kilka minut, nim zapalił silnik volvo i pozwolił autu powoli potoczyć się przez ciemny parking ku szosie. Na krótko przed wyjazdem na szosę ponownie się zatrzymał.
Na drodze nie było już prawie ruchu. Przepuścił trzy samochody, potem szosa zrobiła się zupełnie pusta. Tak więc nikt nie mógł obserwować, jak opuszczał to miejsce. Włączył reflektory i wyjechał.
Poczekamy jeszcze pół godziny, powiedział policjant, dodając, że nie spuści jej z oka. Podtekst był jak najbardziej przyjacielski, zdawał się naprawdę o nią troszczyć. A ona wyobraziła sobie, co by powiedział, gdyby go zawiozła do Herberta i poprosiła: – Byłby pan tak uprzejmy mi pomóc? Przecież dokładnie panu wyjaśniłam, czemu musi umrzeć.
Gdyby nie było to tak potworne, gdyby przeżycie Herberta nie oznaczało wyroku śmierci dla firmy, to mogłaby się z tego teraz pośmiać.
Z każdą minutą robiło się coraz potworniej. Bóle właściwie zupełnie zanikły, oprócz tępego, ale znośnego ucisku. Mogła znowu myśleć, szybko, pospiesznie, chaotycznie, jej myśli były jak splątany kłębek wełny, w którym nikt nie mógłby znaleźć początku nitki, a już z pewnością jej końca.
Wszystko na próżno?
Jednak zanim jeszcze upłynął ten termin, Thomas ją wyzwolił, uwolnił za jednym zamachem od wszelkich problemów. Kochany, dobry Thomas. Nie doceniła go. Odezwał się telefonicznie z drogi. Betty wręcz rzuciła się do telefonu, będąc w stanie wykrztusić jedynie bez tchu: – Tak? – Spodziewała się obcego głosu, który optymistycznym i zadowolonym tonem usunie jej grunt pod nogami.
Głos Thomasa coś jej odebrał. I to, co tam zostało jej odebrane, czujność, instynkt czy samoobrona, ulga porwała w jednej chwili ze sobą i usunęła z tego świata. Nie pomyślała o błędach, które mogły umknąć Thomasowi podczas jego akcji. Nie przedstawił jej szczegółowej relacji. Jednak niezwykła pewność, z jaką mówił, staranny dobór słów, które nawet w przysłuchującym się policjancie nie wzbudziłyby zdziwienia, oznaczały spolegliwość.