Выбрать главу

Georg Wassenberg obserwował ją w napięciu, sam zesztywniały w oczekiwaniu, miotany w tę i we w tę sprzecznymi uczuciami. Nie mógł sobie na poważnie życzyć, żeby jej mąż zginął. Ten człowiek nie zrobił mu nic złego. W porównaniu z nim miał tylko tę zaletę, że miał kobietę. Tę kobietę. Ale tak naprawdę nie życzył sobie śmierci Herberta Theissena. Była to tylko mała gra myśli.

Po krótkiej wskazówce: – To Thomas – słuchała przez kilka sekund, zamknąwszy oczy, tak jak to często czyniła z powodu bólu, i powiedziała tylko jedno słowo: – Dobrze.

Georg Wassenberg założył, że Lehnerer zapytał o jej samopoczucie. Tego, co Lehnerer mówił, nie był w stanie zrozumieć. Widział tylko, że zaczęła się uśmiechać, bolesnym uśmiechem, i słyszał jej odpowiedzi. Kilka razy „tak”, dwa razy „nie”. Potem powiedziała: – To miło z twojej strony. Naturalnie nie pójdę spać, nawet przez całą noc, jeśli to konieczne. Aż go znajdą.

Potem odłożyła słuchawkę, wzruszyła ramionami, cofnęła dolną wargę i potrząsnęła głową. Jasne było, co chce przez to powiedzieć, jak dotąd żadnych śladów. Raptem zaczęła sprawiać wrażenie zmęczonej, całkowicie wycieńczonej. Był zupełnie pewien, że teraz dopiero będzie obstawała przy tym, żeby wziąć udział w poszukiwaniach, ale wyszeptała jedynie: – Dokąd on mógł pojechać?

Kilka chwil w milczeniu, kilka głębokich oddechów. Była bardzo zadowolona i dokładnie wiedziała, że nie będzie umiała tego ukryć, wykorzystała więc zmianę nastroju. Harmonizowało to z odgrywaną przez nią rolą, rolą nieprzekonanej żony. – Po prostu w to nie wierzę – powiedziała. – I zobaczy pan, że mam rację. Owszem, miałby parę powodów, by to uczynić. Tak jak to przedstawił lekarz, w tym momencie mnie to rzeczywiście nieco zaszokowało. Ale…

Jeszcze jedno potrząśnięcie głową, bardzo energiczne. – Nie, naprawdę nie mogę sobie tego wyobrazić. Do tego potrzeba sporej odwagi, a on jest z natury tchórzliwy. Pewnie pojechał do jednej z tych swoich przyjaciółeczek, żeby go pocieszyła i odespać rausz. A jutro się tu zjawi, jak gdyby nigdy nic.

Uśmiechnęła się do niego, jakby chciała go przeprosić, że musi u niej tracić swój cenny czas zupełnie na próżno. – Thomas obleciał z pół tuzina barów i kilka dziewcząt – powiedziała. – Ja nie byłabym w stanie podać pana kolegom nawet kilku imion. To śmieszne. Osiemnaście lat jest się żoną człowieka, sądzi się, że się go dobrze zna. Ale gdzie się szwendał przez ostatnich kilka lat, tego się nie wie. Pomijając tylko może kilka kasyn. Po prostu przestało mnie interesować, po co wsiada do samochodu, jeśli pod względem finansowym nie przekraczał pewnych granic. Czy w pana wypadku też tak było?

– Mniej więcej – powiedział. Sonia nie wydawała jego pieniędzy, dostawała ich dostatecznie dużo od swojego ojca. Nawet jeszcze i teraz. A on nigdy nie był uzależniony od Soni.

Jeśli nie tylko własna egzystencja, ale jeszcze byt sześćdziesięciu pięciu robotników i pracowników były zagrożone przez tego człowieka, to było to z pewnością dostateczne uzasadnienie dla kolejnego jej zdania: – Może nie powinnam porzucać nadziei. Istnieje przecież minimalna szansa, że tym razem było to coś więcej niż puste słowa. Mój teść pokryłby koszty pogrzebu, jestem o tym przekonana.

Uśmiechnęła się przy tym. Zdumiewające, jak wiele istniało rodzajów uśmiechu. Ten, któremu towarzyszyły przeskakujące między nimi skry, z kuchni, pełen cierpienia, w którym dała ujście swojej rozpaczy. Teraz jej uśmiech był ironiczny i tak samo intensywny, jak jaskrawo świecąca lampa sygnalizacyjna. Sygnalizowała mu: – Dokładnie wiesz, że nie myślę tego, co mówię. Że staram się tylko uspokoić.

Naturalnie, że o tym wiedział, wiedział o tym od początku tego wieczora. Ale jej uśmiech coś w nim budził, kazał mu całkowicie zapomnieć o tym, jak to jest, kiedy się stoi przed ławką w parku. Przed osuniętą, podtrzymywaną jedynie przez stryczek kupką nieszczęścia, która niegdyś była człowiekiem. I przy tym ta wściekłość. Ta obłędna wściekłość skierowana ku temu, kto za to odpowiadał.

W przypadku pierwszych dwóch ofiar seryjnego mordu był osobiście na miejscu zdarzenia. I już przy drugim obawiał się, że nie będzie to ostatni taki wypadek. Że krąży w okolicy ktoś, kto nieważne z jakich tam powodów wbił sobie do głowy, iż należy trzebić „mało wartościowe” życie. Sformułował to tak jeden z jego kolegów, kierując w ten sposób podejrzenia w określoną stronę.

Jak dotąd podejrzenia te nie znalazły potwierdzenia, pewne rzeczy przemawiały nawet przeciw tym argumentom. Brakowało śladów brutalnej przemocy wobec ofiar, śladów pobicia, kopania. Więzy na rękach i nogach nie były szczególnie mocno zaciągnięte. Przy użyciu niewielkiej siły i zręczności dorosły mężczyzna mógłby się z nich z pewnością uwolnić.

Ale na to, by zastosować szczególną obronę czy inne akcje, ofiary były zbyt pijane. Pełne aż po kołnierzyk, jak wyraził to lekarz sądowy. I to nie jakiegoś taniego cienkusza, ale wyszukanych trunków. Odpowiednie butelki jego koledzy odkryli w koszach na śmieci w pobliżu ławek. W przypadku jak na razie ostatniej ofiary, Jensa-Dietera Rasche, nie była to butelka, ale kamienny dzbanek. Irlandzka whisky Tullamore Dew!

Trudno zakładać, że jakiś kierujący się przestarzałymi zasadami pomyleniec zaprosił najpierw swoje ofiary na łyk drogiego trunku. Nie, tu ktoś postępował bardzo systematycznie. Ktoś, komu się udawało wzbudzić zaufanie ofiar, przedstawić się jako ich kumpel. Poczciwiec. Ktoś, kto będzie to robił stale na nowo, w coraz krótszych odstępach czasu. Koszmar policjanta. Było to jak walka z wiatrakami.

Wczesnym wieczorem odczuwał jeszcze wściekłość. Teraz zdawało się, że wygasła ona pod wpływem jednego uśmiechu. Naprawdę piękna kobieta. Obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem, tym razem pewnym siebie, jak najbardziej świadoma swojego na niego wpływu.

Stwierdziła przy tym: – Życzenie komuś śmierci nie jest karalne. I jak to się mówi: diabli złego nie wezmą.

Potem zmieniła temat. – Ale teraz już naprawdę dosyć naopowiadałam. A może by mi się pan zrewanżował? To na pewno interesujące dowiedzieć się, jak żyje, jak myśli policjant. Może to odwróci nieco uwagę od tego, co się dzieje tam, na zewnątrz.

Uczynił jej tę uprzejmość. Nic to przecież nie przeszkadzało. Nie zdradzał jej ani tajemnic zawodowych, ani niczego, co by miało większe znaczenie. Krótko opowiedział o swoim małżeństwie i dlaczego się rozpadło. Brakowało mu czasu, jego zawód miał dla niego wielkie znaczenie, no i jeśli kobieta miała zupełnie odmienne zainteresowania.

Skinęła głową. W jej wypadku było podobnie. Potem znowu przyszła kolej na nią. Od telefonu Lehnerera zaszła w niej widoczna zmiana, była dużo swobodniejsza. Rzuciło mu się to w oczy, sprawiło mu przyjemność, ale nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać.

Na razie nie było zresztą powodu, by się zastanawiać. Nie było żadnych zwłok ani najmniejszej wskazówki, że pomiędzy czwartą a szóstą po południu rozegrał się jakiś inny dramat niż ten opisany przez nią. Poza tym często już widział, jak ludzie po twardym ciosie pierwszego szoku popadali w niemal niefrasobliwą rozmowność. Wielu w ten sposób dodawało sobie odwagi. Jej zachowanie zgadzało się z ogólnie przyjętą normą.

Opowiedziała o swoich początkowych kłopotach, by przebić się w firmie. O pogardliwych uśmieszkach robotników, którzy zwyczajnie nie mogli uwierzyć, że stary Theissen sadza im przed nosem takie nieopierzone pisklę zamiast swojego syna. Jak to było, kiedy na początku zjawiała się na placu budowy, kiedy wydawała polecenia. A przede wszystkim polecenia, jak należy racjonalnie stosować maszyny.