Выбрать главу

Z jednej strony rozsądek. Piękna kobieta, jaką Betty Theissen niewątpliwie była. Kobieta, która nie uczyniła nic ponadto, że się do niego pouśmiechała. Głupotą byłoby uzurpowanie sobie na tej podstawie jakichkolwiek praw. Przecież i w przypadku Lehnerera nie skąpiła dowodów swej przychylności. I czemu by miało być inaczej? Długoletnia troska o firmę nieuchronnie musiała silnie ich ze sobą związać. Tylko mężczyzna, dla którego stało się to raptem osobistą sprawą, mógł im z tego ukręcić powróz na szyję. Z drugiej strony uczucia, te wszystkie wrażenia i wiele obiecujące przeczucia.

Nie mógł się uspokoić, przewracał się z boku na bok, drzemiąc jedynie. Tak wyraźnie słyszał w głowie jej głos i widział ostatnie, lękliwe spojrzenie. Raz widział pomiędzy lustrami jej sypialni siebie, to znów Thomasa Lehnerera. Wściekłość wrzała w nim jak garnek z kipiącym na gorącej kuchni mlekiem. Jeśli coś ją łączyło z Lehnererem, coś, co wykraczało poza czysto przyjacielskie i zawodowe stosunki, to był to powód, aby nieco intensywniej naświetlić śmierć jej męża.

Nie było wątpliwości co do jej wersji. Motywy Herberta Theissena miał jak na dłoni. Hazardzista, labilny, hedonista i do tego skończony. Chodziło tylko o to, żeby ją i tego jej dobrego człowieka, o którym nie była w stanie powiedzieć nic złego, nieco podenerwować. Zakładając oczywiście, że jej męża nie odnajdą jednak żywego albo sam się raptem nie pojawi. Tą wersją wolał się jednak nie zajmować, bo nie pozostawiała mu ona żadnej nadziei, nawet tej, że ponownie ją ujrzy.

Chętniej bawił się wyobrażeniem dokładnego dochodzenia, w którego trakcie można by było wykryć, że pan prokurent jak należy oszukiwał swoją zatroskaną Margot, zdradzając ją z szefową. Jemu osobiście nie dawało to wprawdzie żadnych korzyści, ale przynajmniej i pozostali nie mogli się już cieszyć swoim bajecznym szczęściem. Było to infantylne pragnienie zemsty, w końcu i do niego samego to dotarło. Świadomość tego ostudziła nieco wrzenie w jego wnętrzu. Mimo to nie mógł się tak całkiem uspokoić.

O wpół do szóstej zrezygnował z prób zapadnięcia chociaż w krótką drzemkę, oszukał zmęczenie mocną kawą i letnim prysznicem. W kabinie prysznicowej poczuł się już prawie normalnie, niemal tak jak w ciągu minionych miesięcy. Po prostu jak przegrany człowiek, który po raz setny chciał zdobyć przekonanie, że jest w wyższym stopniu mężczyzną niż chuchrowaty właściciel butiku. Ostatecznie to jego przekonanie było jedynym, co mu pozostało. Zwyczajnie musiał się postarać sam dać sobie radę.

„Śniłem o białych rumakach, białych rumakach na plaży”. Albo o pięknej kobiecie. Tak czy owak, sny nie zmieniały nic w fakcie istnienia pleśni w kabinie ani w tym, że ta piękna kobieta miała teraz co innego w głowie niż zapominanie o całym świecie i rzucanie się w ramiona policjanta.

Już przed siódmą był w biurze, a o ósmej wziął udział w naradzie komisji specjalnej. Czterech martwych mężczyzn na ławkach w parku. Badania kryminologiczne dotyczące ostatniej sprawy nie były jeszcze ostatecznie zakończone. Brakowało nadal wyników laboratorium Urzędu Kryminalnego Landu w Dusseldorfie. Ślady włókien na ubraniu Jensa-Dietera Rasche. Zapowiadał się znowu bardzo obszerny raport. Wręcz trudno uwierzyć, co można znaleźć na ubraniu mężczyzny, który przebywał prawie wyłącznie na dworze, utrzymywał niezliczone kontakty z podobnymi sobie i niekiedy obejmował obcych ramieniem, żeby coś wyżebrać.

Wbrew oczekiwaniom pojawiła się informacja wskazująca na środowisko radykalno-prawicowe. Bardzo wygadany, obcięty na jeża, mikroskopijny podrostek w ciężkich glanach rzucił odpowiednią uwagę w jednej z knajp. Prawdopodobnie chciał tylko poczuć się ważny, nikt tak naprawdę nie wierzył, że może stać za tym coś więcej. Mimo to odpowiedzialni za dochodzenie koledzy chcieli pójść tym tropem. Nie pozostawało im zresztą nic innego.

Dina Brelach, jego młodsza koleżanka, na którą Georg jak dotąd nie zwracał właściwie uwagi, poprosiła o głos. Odnalazła krewnych Jensa-Dietera Rasche, rozwiedzioną z nim żonę i dorosłą córkę. Nawet mieszkały nadal w mieście. Żona pracowała w sklepie z alkoholem.

Dina podkreślała to tak, jakby chciała zwrócić uwagę wszystkich kolegów właśnie na ten punkt. W każdym razie pani Rasche w dowolnej chwili mogła się zaopatrzyć w ekskluzywne trunki. Dina była zdania, że należałoby przeprowadzić dogłębną rozmowę z tą kobietą.

Kilku obecnych krzywo się uśmiechnęło. Szef komisji specjalnej zadał kilka pytań. Od kiedy małżeństwo Rasche było rozwiedzione? – Od ponad dwudziestu lat – musiała przyznać Dina i natychmiast dodała: – Ale jego żona nie może przedstawić żadnego sprawdzonego alibi na czas zdarzenia. Tę sprawę już wyjaśniłam.

Nawet jeśli tak, to podejrzewanie rozwiedzionej żony było co najmniej śmieszne. Po dwudziestu latach! Jakie mogłaby mieć motywy? A co z trzema pozostałymi ofiarami? Dina niezdecydowanie wzruszyła ramionami, a szef komisji stwierdził, że jeśli Dina uważa to za istotne, to może porozmawiać z panią Rasche. Być na bieżąco, nawet jeśli nikt sobie wiele po tym nie obiecywał. Zabrzmiało to jak odsunięcie od sprawy, jak gdyby odesłano dziecko, żeby się pobawiło w piaskownicy.

Dina Brelach miała niewiele ponad trzydziestkę, ale wyglądała znacznie młodziej. Jakby dopiero co opuściła szkolną ławę, jak ktoś kiedyś powiedział. Jak małolata, którą można sobie raczej wyobrazić na obściskiwanej randce w ciemnym kinie niż na miejscu znalezienia zwłok. Była w policji od niecałych czterech lat, przedtem studiowała i urodziła syna, którego ojca nie chciała czy nie mogła poślubić. Dzieckiem zajmowała się jej matka.

W komisji do spraw zabójstw Dina była od blisko pół roku. Była ambitna i pracowita, inteligentna. Bolało ją, że dla niektórych starszych kolegów była raczej maskotką niż poważną partnerką. To, co teraz przedstawiła, zdawało się potwierdzać opinię tych panów.

Ale uśmieszki w ostatnich rzędach wkrótce ucichły. Zapanowało przygnębienie. Wszyscy byli zdenerwowani. Cztery dni upłynęły od morderstwa dokonanego na Jensie-Dieterze Rasche. Niektórzy koledzy byli święcie przekonani, że już bardzo niedługo mogą się spodziewać piątego trupa na ławce w parku. Nikt jednak nie wyraził głośno tych myśli.

Psycholog policyjny po raz kolejny postarał się stworzyć portret sprawcy, który był tak rozmyty i nic niemówiący, że pasowałby do każdego przechodnia. Następnie podyskutowali o środkach bezpieczeństwa. O nasilonych kontrolach w parkach i innych odosobnionych miejscach – i o braku ludzi, żeby rzeczywiście móc wszystko kontrolować.

O wabikach, jednym czy dwóch mężczyznach, którzy na kilka dni czy tygodni weszliby w to środowisko. Ale kto, proszę, miałby być tą przynętą? I w jakie środowisko miałby wejść? Nie było najmniejszych wskazówek, gdzie morderca nawiązał kontakt ze swoimi ofiarami.

Mówili też o jeszcze jednym meldunku prasowym. Dotąd prasa okazywała się bardzo wstrzemięźliwa, jakby fakt, że uśmiercono kilku włóczęgów, nie był wart wzmianki. W innych wypadkach chłopcy dziennikarze byli chciwi każdego szczegółu. A tu szczegółowa relacja byłaby dokładnie tym, czego teraz potrzebowali, wyraźnym ostrzeżeniem skierowanym do wszystkich, których dotyczyła. Nie chodzić samemu, być bardzo ostrożnym wobec nowych znajomości, jeśli jest możliwość, nie odłączać się od grupy, szukać bezpiecznych miejsc do spania.

Dina Brelach mruknęła: – Jens-Dieter Rasche miał bezpieczne miejsce do spania. Tylko nie na wiele mu się to zdało.

Wyszła z pomieszczenia razem z Georgiem. Za drzwiami zapytała: – A co pan sądzi o koncepcji, że chodzi o kobietę. Nie sprawca, ale sprawczyni?