Выбрать главу

– Gdzie jest ten chłopiec? – zapytał.

Margot Lehnerer nie odpowiedziała od razu, najpierw chrząknęła i spuściła głowę. Po kilku sekundach mruknęła: – Nie żyje. A po kolejnych trzech czy czterech sekundach kontynuowała lekko podniesionym i dziwnie zabarwionym głosem: – Zmarł, kiedy miał trzy miesiące. Ten pies… Theissenowie mieli owczarka niemieckiego, Hasso. On zawsze odgrywał rolę dziecka w tym domu, jeśli rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć. Był pewnie zazdrosny o niemowlę. Betty wyniosła małego do ogrodu, robiła tak codziennie, położyła go na kocu i usiadła przy nim. Hasso też był zawsze z nimi. Betty miała dobry kontakt z psem i uważała, że musi się on przyzwyczajać do dziecka. Tak to ujmując, miała rację, a Hasso był jej normalnie bardzo posłuszny. Ale wtedy pewnie zadzwonił telefon. Pani Theissen pojechała do miasta. Gospodyni miała wychodne. Betty pobiegła do domu. I… Może mały zapłakał. Wszystko musiało odbyć się błyskawicznie. Hasso złapał niemowlę za główkę i potrząsnął nim. Betty go zastrzeliła, bo nie chciał puścić. Ale pomoc dla chłopca przybyła za późno, miał złamany kark.

Margot mówiła, zacinając się, robiąc mniejsze i większe przerwy pomiędzy poszczególnymi zdaniami. I z każdym zdaniem jej mina stawała się coraz bardziej nieprzenikniona, niemal tak, jakby coś jeszcze miało zostać powiedziane, co przekraczało ludzkie pojęcie. Ale co by to miało być, nie zostało wypowiedziane, zamiast tego powiedziała: – Herbert niemal oszalał. Zaczął pić. A Betty… no tak, ona znowu rzuciła się w wir pracy.

Ostatnie zdanie zabrzmiało rzeczowo, a mimo to jakoś szczególnie. A Georg Wassenberg doszedł do wniosku, że już wystarczy, jeśli chodzi o wstęp. Powrócił do aktualnych wydarzeń. Nadal chętnie udzielała mu odpowiedzi. O tajemniczym telefonie. Dokładnie pamiętała jęczenie. Poza tym nic nie słyszała, absolutnie nic. Ale też nie przysłuchiwała się zbyt długo.

A tych jęków ani przez chwilę nie kojarzyła z Betty. Thomas ani słowem nie zdradził, że Betty ma kłopoty czy jest chora, kiedy zaraz po piątej wrócił z biura. Przebrał się i jak co dzień poszedł do lasu biegać. Dopiero po powrocie, coś około ósmej, rzucił się do telefonu i narobił paniki, nie znalazł nawet czasu na sensowne wyjaśnienia.

W jego zachowaniu była pewna mała sprzeczność. I to rzuciło się Margot w oczy. – Gdyby już o piątej coś mi powiedział – rzekła, a w jej głosie pobrzmiewało jakby poczucie winy – to bym inaczej zareagowała, kiedy zadzwoniła. Ale nie miałam o niczym pojęcia, naprawdę nie.

– Czy mąż rozmawia z panią o sprawach zawodowych, o problemach firmy?

Margot Lehnerer potrząsnęła głową, uśmiechając się przelotnie. – Ma pan na myśli problemy finansowe? Nie, o tym nie mówi. Nigdy tego nie robił. Od czasu do czasu słyszałam od innych, że były trudności. Najczęściej już wówczas były rozwiązane. A że Betty nie czuła się dobrze, może myślał, że mnie to nie interesuje.

Tym samym mała sprzeczność straciła rację bytu.

– Mąż codziennie biega? – spytał Georg.

Margot przytaknęła. – Inni jeżdżą do biura rowerem, a on biega, by to nadrobić. Codziennie trzy godziny, w deszcz i niepogodę. Teraz też biega.

To z pewnością nie było zgodne z prawdą. A jeśli teraz tak nie było, to może i w inne dni też nie. To jednak można było stwierdzić, a tym samym jego pierwotny zamiar stracił nieco na znaczeniu. Widząc smutek na twarzy Margot, Georg czułby się bardzo podle, wyrażając swoje podejrzenia, zanim uzyskał co do nich pewność.

Środowe popołudnie utonęło w stercie papierów, były dalsze wyniki badań kryminologicznych w sprawie morderstwa na Jensie-Dieterze Rasche. Kilka zeznań świadków, które ostatecznie nic ważnego nie wniosły do sprawy. W tym czasie Georg znalazł czas, by poinformować prokuraturę o samobójcy. Tak, w tej sprawie wszystko było jasne. Sekcja następnego przedpołudnia, już to załatwił. Zarządzenie prokuratury było tylko formalnością. I samochód, stał jeszcze w komisji badań technicznych, może można by go jeszcze dziś wydać?

– Poczekajmy na wyniki sekcji – oznajmiono – zrobimy to za jednym zamachem.

Wczesnym popołudniem znalazł czas na rozmowę z lekarzem domowym. Nie było już powodu, by utrzymywać tajemnicę lekarską. A każda odpowiedź potwierdzała tezę o samobójstwie. Herbert Theissen był w ciągu ostatnich pięciu czy sześciu miesięcy w szczególnym stanie, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Wielokrotnie prosił o specjalny lek, za którego pomocą miał nadzieję utrzymać pod kontrolą swój alkoholizm. Antabus.

– Nie mogłem mu dać tego do rąk – wyjaśnił lekarz. – Był zbyt labilny. Gdyby miał opiekę psychologiczną, to tak, w przeciwnym razie nie. Gdyby zażył ten lek, a potem wypił, to w pewnych okolicznościach wystarczyłby łyk, żeby go zabić. Tak mu też powiedziałem. Roześmiał się i powiedział, że to byłoby może najlepsze rozwiązanie. Wtedy miałby odpowiednią śmierć.

– Kiedy to było? – chciał wiedzieć Georg.

– Przed czterema tygodniami – odpowiedział lekarz. – Poleciłem mu klinikę odwykową. Teraz czynię sobie wyrzuty. Powinienem był go do niej skierować. Ale po prostu nie zauważyłem, że traktuje to aż tak poważnie.

Georg podziękował mu za informacje, wrócił na komendę, a zaraz potem okropnie rozbolały go zęby. Nikt nie miał nic przeciwko temu, by już o wpół do piątej się pożegnał. Wszystkie te nadgodziny w ostatnim okresie i do tego ten potworny ból, któremu najlepiej od razu należało zaradzić. Koledzy okazali zrozumienie.

Krótko po piątej zaparkował swój wóz w pobliżu domu Lehnerera. Była to spokojna ulica, mały ruch, możliwe, że jego auto rzuca się w oczy, ale Lehnerer widział dotąd tylko wóz służbowy.

Już kilka minut później nadjechało volvo i skręciło na wjazd do posesji. Chłopiec krążący na swoim rowerku wokół domu zeskoczył z siodełka, kiedy brama garażu jak podniesiona ręką czarodzieja szybko podjechała w górę. Pilot! Przed sześcioma miesiącami Georg również miał coś takiego, jednak od czasu przeprowadzki ciągle musiał szukać miejsca do parkowania. W pobliżu jego mieszkania prawie nie było miejsc postojowych.

Kiedy volvo wjechało do garażu, chłopiec rzucił rowerek na trawnik i z rozpostartymi ramionami pobiegł w otwartą bramę. Ponieważ i we wtorek rowerek leżał na trawniku, więc należało przypuszczać, że syn codziennie wita Lehnerera w ten właśnie sposób.

I nie tylko z synem zdawał się mieć tak bardzo serdeczny i bliski kontakt. Trzymając w jednym ręku kluczyki, a drugą na ramieniu syna, przeszedł wzdłuż domu do drzwi wejściowych. To był niezwykły widok, nareszcie go zobaczyć w tradycyjnym garniturze. Zanim jeszcze doszedł do drzwi, te się otworzyły. Dziewczynka. Z promiennym uśmiechem. Wspinająca się na palce, żeby przywitać tatusia całusem. A i zatroskana żona nie dała na siebie długo czekać. Ona również pojawiła się w drzwiach, nadstawiła twarz do pocałunku, a potem wyciągnęła rękę po klucze.

Naprawdę harmonijne życie rodzinne. A jako szczególnie słodki dodatek romans z szefową! Dobra mi przyjaźń. Nie chodziło o to, że Herbert Theissen wzbudzał jego szczególną sympatię, ale czuł się z nim nieco związany, powiedzmy jako towarzysz niedoli. Obydwaj zostali podobnie oszukani.

Podczas gdy Margot poszła do garażu, wsiadła do volvo i wyjechała, żeby kupić dla pana męża müsli, jogurt z wkładką czy herbatkę owocową lub załatwić coś innego na mieście, drzwi wejściowe zostały zamknięte na prawie kwadrans. Kiedy Lehnerer ponownie wyszedł na ulicę, znowu przedstawiał sobą znajomy widok. Tym razem był to jasnozielony dres z białym emblematem na piersi, prawdopodobnie miał z pół tuzina takich strojów. Ruszył, powoli i majestatycznie. Georg pozwolił mu odbiec.