Coś go pchało, żeby natychmiast odwiedzić Betty. Wówczas byłby u niej, zanim Lehnerer dotrze do jej domu. Ale wtedy jego wóz musiałby się rzucić Thomasowi w oczy i może pobiegłby dalej. Nie taki był sens tej akcji. Pojeździł więc trochę po okolicy, wrócił do miasta, gdzie zatrzymał się przy budce z przekąskami i zatroszczył o swoją kolację w postaci kiełbaski na gorąco i gumowatej bułki. Potem jeszcze tylko cola w plastikowym kubeczku i znowu za kierownicę.
Dochodziła szósta. Jeśli Lehnerer pobiegł do niej, to znajdowali się teraz zapewne w trakcie uroczej gry miłosnej. Pewnie chwilkę potrwa, zanim będzie mu mogła otworzyć. A on pozna, że właśnie wstała z łóżka. Jechał szybko, nieświadomie zgrzytając zębami i niekoniecznie trzymając się wszystkich przepisów.
Po dobrej półgodzinie dotarł do jej domu. Na posesji stał granatowy mercedes. Jej małe auto stało na podjeździe. Przyzwyczajenie, pomyślał przelotnie. Był tylko jeden garaż, a ten był przeznaczony na lamborghini. Mercedes był dla niego ciosem w żołądek. Nawet jeśli Lehnerer siedział teraz u niej, to niczego to absolutnie nie dowodziło, w każdym razie nie byli sami.
Ale Lehnerera w ogóle nie było. Po jego dzwonku podeszła do drzwi, zdawała się być zdumiona jego widokiem. I zaczęła się uśmiechać! Tym ślącym skry uśmiechem, na który częściowo składała się drwina, częściowo satysfakcja, a częściowo gotowość. Tańczył w jej oczach, słał się na jej ustach, drżał nawet w jej dłoni wyciągniętej na powitanie.
Odczuł te skry jak małe ładunki prądu i potrzymał jej dłoń nieco dłużej, niż to było konieczne. Kiedy ją trzymał, przejechała szybko koniuszkiem języka po wargach. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: – Dzisiaj na pewno się do siebie zbliżymy. – Dokładnie wiedziała, dlaczego przyjechał, mógłby to przysiąc. Czyjkolwiek by był ten mercedes, zaraz ten ktoś się pożegna. A wtedy…
Wóz należał do starszego mężczyzny, zaraz po sześćdziesiątce, idealnie ubranego, w okularach i z lupą. Na stole w salonie leżało z tuzin etui, a w nich kilka sztuk biżuterii. Starszy mężczyzna był jubilerem.
Przedstawiła sobie obu panów, Georga, co prawda, tylko jako pana Wassenberga, jak dobrego znajomego. I jak kogoś, kto codziennie ją odwiedza, zapytała zaraz, czy zechce napić się kawy. Kiedy przytaknął, wskazała drzwi. – Będzie pan tak miły i zaparzy nam ją? Pan także chciałby napić się kawy? – zwróciła się do jubilera.
Ten odmownie podziękował, a Betty powiedziała: – To tylko dla nas dwojga. – Towarzyszący temu uśmiech niemal pozbawił Georga tchu.
Kiedy on w jej kuchni zajmował się kawą, gospodyni dalej negocjowała w salonie ceny. Słyszał jej głos, łagodny, ale nieubłagany. Sto osiemdziesiąt za kolię i ani marki mniej, pięćdziesiąt za bransoletę, osiem za klipsy, dwanaście za oba pierścionki. Dodajmy, że za każdym razem chodziło o tysiące. Sumy te brzęczały mu w głowie jak niedające się odpędzić chmary owadów. Rzucała nimi jak piłeczkami do tenisa. Mój Boże, te rzeczy też kiedyś zostały kupione. A on był niegdyś taki dumny z pierścionka za prawie siedem tysięcy, który pozwolił sobie kupić Soni w piątą rocznicę ślubu. Musiał przez jakiś czas na niego oszczędzać, ale mimo to pomyślał sobie, że nawet tak rozpieszczonej istocie może jednak coś zaoferować.
Poczekał w kuchni, aż jubiler da do zrozumienia, że chciałby się pożegnać. Negocjacje przebiegły wyraźnie ku obopólnemu zadowoleniu.
Kiedy Georg powrócił do pokoju, jubiler właśnie pakował ostatnie etui do swojej walizeczki. Zamknął wieko, poprawił okulary, wyciągnął do niej rękę i sprawiał przy tym tak uszczęśliwione wrażenie, jak i ona sama.
Na stole leżał czek. Georg nie mógł odczytać wypisanej sumy, ale widział wyraźnie, że jest sześciocyfrowa. I jeśli dobrze policzył, to dwiema pierwszymi liczbami musiała być dwójka i piątka, za nimi stały cztery zera. Ćwierć miliona marek. Ale przecież obiecała staremu Theissenowi, że wyłoży pieniądze na pensje ze swoich rezerw. Jeszcze tylko przelotny uścisk ręki, do widzenia, miło mi było.
Dwie minuty później Georg był już z Betty sam na sam. – Kawa gotowa – powiedział.
Znowu się uśmiechała. – No to przejdźmy do kuchni. I tak nie jadłam jeszcze kolacji. Poza tym tam jest przytulniej.
Wskazała ręką na drzwi od tarasu. Były otwarte, wybita szyba została prowizorycznie przysłonięta kawałkiem papy. – Koniecznie muszę się postarać, żeby wymienili tę szybę, ale dotąd miałam ważniejsze rzeczy na głowie. – Czek pozostał na stole, niezauważony.
Podczas gdy wyjmował z szafki naczynia, a ona jak poprzedniego wieczora kroiła pomidora na cienkie plasterki, by je potem położyć na chleb, spytał: – Sprzedała pani swoją biżuterię?
Było to zbędne, nieomal głupie pytanie. Ale musiał jakoś zacząć rozmowę. A w kuchni miał trochę czasu, żeby się do niej przygotować.
Liczył, że wspomni o zaległych pensjach i wiedział już, w jaki sposób będzie mógł dalej poprowadzić konwersację. W jego odczuciu było to zupełnie niezwykłe, że jakaś kobieta bez mrugnięcia powieką rozstaje się ze swoją biżuterią tylko po to, by opłacić kilku robotników na budowie.
Była niezwykła, fascynująca, godna podziwu, taka piękna. I tak samotna. A on nieco wyszedł z wprawy. Istniało niebezpieczeństwo, że zupełnie się zblamuje, jeśli zacznie prawić jej komplementy. Ale do tego nie doszło.
Nie dopuściła do tego, by się ośmieszył. – Tak – powiedziała tonem niewymuszonej pogawędki – bardzo mi na tym zależało, by umocnić to wrażenie, które dotąd zapewne na panu wywarłam. Były to wyłącznie prezenty od mojego męża, wspomnienie szczęśliwych dni. Potrafił robić wspaniałe prezenty, nigdy nie pytał o cenę. W pierwszym roku naszego małżeństwa wielokrotnie miałam przyjemność tego doświadczyć. Niestety nigdy nie potrafiłam jej docenić. Jeśli teraz robię to, co on powinien był uczynić już przed laty, to znaczy inwestuję pieniądze w firmę, to dowodzę tym tylko po raz kolejny mojej ofiarności.
– To miała pani szczęście, że się tu znalazłem. – Podjął jej ton, był równie niedbały i niewymuszony. – Bo inaczej mógłbym się nigdy nie dowiedzieć o pani ofiarności.
– Proszę się nie martwić – oznajmiła – na pewno bym panu opowiedziała. – Tym samym temat był wyczerpany. Ale grunt został przygotowany, atmosfera stała się luźna i odprężona.
Georg Wassenberg stał się raptem innym człowiekiem, był dowcipny i szarmancki, zdolny do improwizacji i wolny od wszelkich specyficznych instynktów czy ambiwalentnych uczuć. Może oprócz tego jednego, którego porywami i ruchami sterowało tylko kilka hormonów. A to nie było dla niego ciężarem.
Sączyła swoją kawę, pokroiła kanapkę z pomidorem na kawałki i jeden z nich wsunęła do ust.
– Czy to jakaś specjalna dieta? – zapytał.
Początkowo skinęła tylko głową, a przełknąwszy ostatni kęs, wyjaśniła: – To dieta dla szczupłego portfela. Mogę ją gorąco polecić. Jest bardzo niedroga, a ponadto ma tę zaletę, że nie trzeba się przy niej martwić o figurę.
– To może ja też powinienem spróbować. – Spojrzał szybko w dół, potem znowu powędrował wzrokiem po jej twarzy i szyi, ale nie zszedł niżej, jeszcze nie. – Ale pani porządna kolacja z pewnością by nie zaszkodziła. Chyba się nie mylę?
Teraz ona spojrzała po sobie w dół, potrząsnęła głową. – Nie, ma pan rację. Jeśli jeszcze dłużej będę stosowała moją dietę, to okropnie wychudnę. Ale nie będę narzekać. Chwilowo jest trochę ciężko, ale nadejdą jeszcze lepsze czasy, teraz to wiem, na pewno. Za dwa, trzy miesiące będę miała najgorsze za sobą. Wtedy opróżnię porządnie kasę i pozwolę sobie na menu z przynajmniej pięciu dań.