– A po co ma pani czekać jeszcze dwa czy trzy miesiące? – zapytał, ciesząc się, że brzmi to tak luźno i lekko. – Proszę się po prostu dać zaprosić na dobrą kolację.
– O tym jeszcze nie pomyślałam. – Skłoniła głowę w bok. – Ale pomysł nie jest zły. Ma pan na myśli partnerów od interesów, czy coś w tym stylu?
– Raczej coś w tym stylu – powiedział.
Skinęła głową, jakby zatopiona w myślach.
– Niestety nie przychodzi mi tak od razu do głowy nikt, komu mogłabym dać się zaprosić.
– Może zadowoli się pani mną, zanim kto inny przyjdzie pani do głowy?
– Dlaczego by nie – uśmiechnęła się. – Jeśli pan nie dostrzega niczego, co by stało na przeszkodzie temu, by przyjąć pana zaproszenie, to i ja nic takiego nie widzę. Bo to było zaproszenie, czy też źle pana zrozumiałam?
– Absolutnie nie – odpowiedział.
Nadal się uśmiechała. – Sobota wieczór? Wtedy może się to trochę przeciągnąć. Na pięć dań potrzeba przecież nieco więcej czasu. A w niedzielę mogę się wyspać.
– Zgoda. – W tym momencie był bardzo zadowolony. – W sobotę wieczorem. Przyjadę po panią o ósmej, czy woli pani o siódmej?
– O siódmej – odpowiedziała. – Cieszę się.
I kolejne pytanie. Na co się cieszy? Na pięć dań czy na to, co będzie potem? Miejmy nadzieję, że wie, gdzie skończy się ten sobotni wieczór. A może nie? Jej spojrzenie było w tym momencie tak otwarte. Wesołe i beztroskie, ale zupełnie nie zmysłowe. Nawet najmniejszej oznaki gotowości czy pożądania. Jej dziecinne, niewinne i przyjacielskie spojrzenie zbijało go z tropu.
I raptem przyszedł mu do głowy ten pies. Wilczur. Zaraz, jak się nazywała ta bestia? Harro? Nie, tak się nazywał ten zwierzak właściciela butiku od Soni, który nocą leżał pod drzwiami sypialni i pilnował, żeby nikt nie wszedł i z rozkoszą nie powyrywał jego panu przetransplantowanych włosków, jednego po drugim, by potem rozpłatać mu łysą czaszkę. Zwierzę nie wyglądało groźnie, raczej przyjaźnie.
Kiedy Georg wychodził na korytarz, pies podnosił łeb spoczywający na przednich łapach i markował merdanie ogonem. Wtedy on pozwalał sobie na rzucanie bezpośrednio pod drzwiami sypialni miłych uwag w rodzaju: – No co, facet, nie dasz rady podnieść swojego małego ogonka nieco wyżej? – Wręcz żałosne, jak się wtedy zachowywał. Może to rzeczywiście była prawda, że kobiety są w stanie więcej znieść.
Ona naprawdę przeszła twardą szkołę życia. Ojciec – pijak, któremu pozostał już tylko stryczek. Zagryzione na śmierć niemowlę! Okropne! Ale do licha, to było tak dawno temu. Już się z tym pogodziła. A strata męża, który i tak nic już dla niej nie znaczył, nie mogła być czymś aż tak strasznym.
Tylko ta wyciągnięta ręka, wczoraj, w instytucie medycyny sądowej, to dawało mu do myślenia. Czy naprawdę chciała go jeszcze dotknąć? Niektórzy mieli taką potrzebę, wręcz nie dawało się ich powstrzymać, gdy tam byli. Szaleli, bili na oślep, gdy się ich chciało zatrzymać, rzucali się na zwłoki, by wykrzyczeć swój ból.
A co on mógł wiedzieć o jej bólu? Co w ogóle o niej wiedział? Niewiele. Mógł mieć tylko nadzieję, że jest dorosła. Dosyć dorosła, by wiedzieć, co oznacza przyjęcie zaproszenia od mężczyzny, który przyszedł tu z jednego tylko powodu. A ten powód musiała znać, skoro już po raz wtóry siedział u niej, nie zadając ani jednego pytania. Skoro dotąd nie sprawdził nawet stanu kont firmy. Nie mógł już wyraźniej dać do zrozumienia, o co chodzi.
Może trochę ją wybadać? Spróbować tylko, jak zareaguje? Jeszcze trochę pogawędzić, kilka przeciągłych spojrzeń, a potem ująć ją za rękę? Albo udać, że chce jej jeszcze dolać kawy. Stanąć za nią, unieść jej włosy, pocałować w kark. To byłby już bezpośredni atak, ale wtedy przynajmniej dokładnie wiedziałaby, o co chodzi. A jeśli przymknęłaby oczy, pozwoliła mu działać…
Już samo to wyobrażenie pobudzało jego nerwy. Wyobraził sobie jej kark, szczupły, delikatny, zmysłowy. Ale zanim doszedł do osobistych doświadczeń, z salonu rozległ się donośny głos: „Duszko”?
To był nie tylko cios w samo serce. To był upadek ze szczytu, wysokiego na przynajmniej tysiąc metrów. Duszko! Zobaczył, jak drgnęła, prawie niezauważalnie, jakby po prostu przestraszyła się tego głosu.
I zanim z salonu mogło paść jakieś inne zdradzieckie słowo, zawołała: – Tu jesteśmy, Thomas, w kuchni! – Akcent leżał wyraźnie na „jesteśmy”.
Wparował do kuchni nasz pan prokurent, a zakłopotanie miał wręcz wypisane wielkimi jaskrawymi literami na twarzy. Możliwe zresztą, że była tylko dlatego zaczerwieniona, że pokonał tę drogę biegiem. Wyraźnie spodziewał się, że u swojej „Duszki” zastanie co najwyżej jubilera. Kiedy pojął swój błąd, stanął jak rażony gromem.
A więc tak to się odbywało! I z pewnością w ten sam sposób każdego dnia. Wczoraj też zjawił się o siódmej. Dwie godziny biegania po lesie dla kondycji i jako alibi dla żony, a potem schadzka. A on tu siedzi jak kretyn nad własnoręcznie zaparzoną kawą i musi tymczasem udawać, że nic nie słyszał, jeśli nie chce na dodatek pozbawić się przyjemności sobotniego wieczoru.
Betty starała się zachowywać naturalnie, rozgadała się, zaproponowała kawę i krzesło. Lehnerer rzeczywiście podszedł bliżej stołu. Przez pierwszy metr się ociągał, przez drugi zbierał w sobie, ale przy trzecim był już uosobieniem spokoju.
Kawy jednak nie chciał. Przyszedł zresztą tylko po to, żeby się dowiedzieć, czy był już jubiler i jaką sumę uzyskała z tej akcji. A ponieważ zbliżył się do domu od strony lasu, czyli od tyłu, więc nie widział samochodu Georga. Gdyby zobaczył samochód, to by nie przeszkadzał. Aż takie ważne to nie było.
Wyjaśniając to, Lehnerer mierzył Georga spojrzeniem właściciela, który drogo zapłacił za swoją własność. Tylko mi nie wchodź w drogę! Zdawał się też posiadać nieomylny instynkt albo szósty zmysł, ten nasz leśny sprinter. Nie spuszczał bowiem wzroku z Georga.
Betty powiedziała mu wszystko, co chciał wiedzieć, potem poprosiła go, by wziął ze sobą czek i zaraz jutro rano przedłożył w banku. Najlepiej zanim jeszcze zjawi się w biurze. Lehnerer się wzbraniał, uważał, że rozsądniej będzie, jeżeli ona schowa czek na noc w sejfie, a jutro rano przyniesie go do biura albo jeszcze przedtem sama prędko zaniesie do banku.
Mimo że Georg życzył Thomasowi skręcenia karku, to tu się z nim zgadzał. Było to zdecydowanie roztropniejsze niż jej propozycja. Zadawał sobie pytanie, jak w ogóle mogła wpaść na tak idiotyczny pomysł. Kto wtykałby mężczyźnie do kieszeni dresu czek o wartości ćwierć miliona, jeśli sam miałby w domu bezpieczny sejf? Mógł sobie to tylko tak wytłumaczyć, że wcale tego nie przemyślała i po prostu tak coś rzuciła. Był to manewr mający odwrócić jego uwagę!
Kiedy doszedł do tego punktu w swoich rozmyślaniach, stwierdził, że lepiej będzie, jeśli się pożegna. Odprowadziła go do drzwi, wyciągnęła rękę na pożegnanie. Kiedy ją ujął, ścisnęła mocno jego dłoń. I jakoś udało jej się za pomocą uśmiechu i zwykłego „Do widzenia” wyjaśnić mu, że czas Thomasa Lehnerera dobiegł już końca.
Czwartek zaczął się ponuro. Szare, zachmurzone niebo, niemogące się zdecydować; to spadało kilka pojedynczych kropli, to za chwilę deszcz się kończył. Rano o ósmej odbyła się zwykła narada na komendzie, przy jaskrawych jarzeniówkach, których światło raziło zmęczone oczy.
W sprawie morderstw w parku nie było nic nowego. Ten malec udający ważniaka w kurtce pilotce i z wytatuowaną swastyką na ramieniu okazał się niewypałem. Przez dwie godziny koledzy maglowali go, jak mogli, dokładnie wiedząc, że nie prowadzi to do niczego sensownego. I tak się też stało.
W środę po południu, niedługo po wyjściu Georga z komendy, zjawił się jakiś bezdomny i chciał złożyć doniesienie na mężczyznę, który zagadał go przed knajpą i zaprosił na wódkę. Powiedział, że jest reporterem i że zbiera materiały do serii artykułów o życiu w środowiskach aspołecznych. Bezdomny był przekonany, że rozmawiał z mordercą. Był gotów pomóc przy stworzeniu portretu pamięciowego, ale dla pewności chciał się najpierw dowiedzieć o nagrodę.