Выбрать главу

Jego zeznanie spisano, łącznie z opisem reportera, który chyba rzeczywiście takowym był. Mimo że obdzwonienie wszystkich dzienników w powiecie nie przyniosło żadnych dowodów. Prawdopodobnie był to dziennikarz pracujący dla tygodnika, którego te morderstwa zainspirowały do napisania całej serii artykułów. Na pewno da się go jakoś odnaleźć. Tym samym dwóch ludzi z grupy dochodzeniowej wiedziało już, co mają do roboty w nadchodzących dniach.

Dina Brelach opowiedziała w kilku zdaniach, w jaki sposób spędziła środę. Słuchano jej, ale nie traktowano szczególnie poważnie. Jej podejrzenia w stosunku do pani Rasche nie miały solidnych podstaw. Fakt, że ponad dwadzieścia lat po rozwodzie nie okazała żadnego smutku, kiedy dowiedziała się o śmierci swojego byłego, był zrozumiały. A to, że zamiast tego głośno wyraziła swoją satysfakcję, też nie było zbyt dziwne.

I ta drastyczna uwaga: – Te wszystkie śmieci trzeba by wyplenić. Wcześniej by czegoś takiego nie było. – Mimo że pani Rasche nie przeżyła osobiście tego wspaniałego okresu, który był „wcześniej”, miała bowiem około czterdziestu pięciu lat, zdawała się skłaniać raczej ku prawicy. Czy jak wyraziła to Dina: – Kolor brunatny nie był jej niemiły. – Tego rodzaju ludzi nie brakowało, a niektórzy z nich po prostu otwarcie to wyrażali.

Od czasu do czasu Dina starała się podchwycić spojrzenie Georga i gdy już jej się to udało, zatrzymać je na sobie. Czuła ogólny brak zainteresowania i szukała kogoś, kto dałby się przekonać, że kochające matki są zdolne do wszystkiego. Że pod wpływem niewłaściwie pojętego poczucia odpowiedzialności mogą zmienić się w bestie. Zamordować nie tylko raz, ale od razu kilka razy. Ponieważ albo były zdania, że generalnie mają do czynienia z robactwem, albo tylko dlatego, żeby ten jeden mord nie rzucił się w oczy, by chronić własną osobę. W przypadku morderstw seryjnych żaden policjant nie doszukiwał się osobistych motywów zbrodni wśród bliskich.

Dlaczego Dina Brelach chciała przekonać właśnie jego, byłoby kolejną fascynującą kwestią. Ale tego pytania Georg sobie nie zadawał. Był zmęczony, prawie wcale nie spał tej nocy. Za każdym razem, kiedy już miał zasnąć, pytające „Duszko?” na nowo stawiało go na równe nogi.

Po naradzie miał kupę papierkowej roboty. Nie mógł się skupić, czuł się jakby rozdwojony. Jedna połowa drżała jeszcze pod wpływem ciosu, który zadała mu „Duszka”, i idąca za tym pewność co do stanu faktycznego. Przez pół nocy zadawał sobie pytanie, czy Betty akurat teraz nie zajmuje się osładzaniem swojemu leśnemu sprinterowi bólu rozstania. I ciągle na nowo powtarzał sobie, że Lehnerer dawno już musiał leżeć u boku swojej ślubnej, jeśli nie chciał ryzykować rodzinnego szczęścia.

Druga połowa starała się brać rzeczy takimi, jakie są. „Śniłem o białych rumakach…”. Albo wyczekiwać soboty. Na niej skupiały się wszystkie jego nadzieje. Wtedy się pokaże, kto ma lepsze karty. Żonaty kochanek mógł mieć swoje zalety, jeśli się było związanym i miało obowiązki wykluczające rozstanie. Jeśli się było wolnym, to sprawa wyglądała zupełnie inaczej.

O wpół do dziesiątej pojechał do instytutu medycyny sądowej. Był kilka minut za wcześnie. Podczas gdy asystent sekcyjny przygotowywał zmarłego i otwierał czaszkę, starszy z dwóch lekarzy sądowych, którzy mieli przeprowadzić sekcję, wykorzystał czas, by trochę pogawędzić, samemu dowiedzieć się o kilka szczegółów i przedstawić dotychczasowe wyniki.

Kilka badań przeprowadzono zaraz po dostarczeniu ciała. Jako świadek posłużył młody policjant, który na terenie koło chaty zabezpieczył dowody i zrobił kilka zdjęć.

Herbert Theissen nie zmarł dopiero o północy, ale dwie do trzech godzin wcześniej, a więc pomiędzy dziewiątą a dziesiątą wieczorem. W momencie zgonu Theissen miał dokładnie cztery promile alkoholu we krwi. Oszałamiająca liczba, ale w żadnym wypadku nie niepokojąca.

Georg zakładał, że Theissen opuścił dom około szóstej. Tak na oko mógł mieć wtedy trochę powyżej trzech promili. Tym samym mógł jeszcze prowadzić, wszystko to tylko kwestia przyzwyczajenia.

– W ostatnim tygodniu mieliśmy tu jednego – powiedział lekarz – który zginął na autostradzie, mając dwa koma osiem promila. Według zeznań świadków jego styl jazdy w ogóle nie odbiegał od normy. Tylko jego zdolność reakcji pozostawiała wiele do życzenia, kiedy ciężarówka przed nim zajechała mu drogę. Jak daleko dojechał jeszcze ten tutaj?

– Dobrych dwadzieścia kilometrów – powiedział Georg.

– To niedużo dla dobrego wozu – stwierdził lekarz sądowy. A to, czy Theissen, zaczynając jazdę, nie miał w żołądku żadnej, czy miał już pięć, sześć albo dziesięć tabletek, nie odgrywało najmniejszej roli. W tak krótkim czasie od chwili zażycia lek nie mógł jeszcze zacząć działać.

– Ktoś, kto chciałby popełnić samobójstwo za pomocą paramedu – wyjaśnił lekarz sądowy swobodnym tonem pogawędki – musiałby zarezerwować sobie cały weekend. U nas to rzadkie przypadki, częściej zdarzają się w Anglii. Synowa królowej, niech Bóg ją ma w swojej opiece, podobno także tego próbowała.

Synowa królowej nie interesowała Georga. Lekarz sądowy opisał działanie tabletek o wiele obszerniej, niż mógłby to uczynić lekarz domowy. Mdłości, wymioty, gorączka, zawroty głowy, pocenie się, zaburzenia krzepnięcia krwi, aż po rozpad wątroby.

Brązowy odcień skóry Herberta Theissena, który wydał się tak dziwny Dinie Brelach, okazał się oznaką początków żółtaczki, skutkiem uszkodzenia wątroby i zatrucia. W połączeniu z błękitnawym odcieniem, spowodowanym przez brak tlenu, powstał tak zdrowy, sprawiający wrażenie opalenizny kolor.

Nie było żadnych zewnętrznych obrażeń, nawet najmniejszego otarcia skóry, obrzmienia, nawet najmniejszej wybroczyny. Wszystkie części ciała, które mogłyby ucierpieć przy upadku, były nienaruszone.

– Nie był to zwykły upadek – powiedział na to lekarz sądowy. Odzywał się zawsze ten starszy. Młodszy pracował w milczeniu. Również Georg na razie zachowywał milczenie, wspominając plamy od trawy na nogawkach, na które zwróciła uwagę Dina Brelach, wskazujące na to, że Theissen musiał się kawałek czołgać. Pewnie ostrożnie uniósł się na kolana, kiedy już nie mógł stać wyprostowany.

Tymczasem otworzono już klatkę piersiową. Tego, co robili dwaj lekarze sądowi, Georg dokładnie nie widział, i nawet nie chciał widzieć. Gdy to było możliwe, trzymał się nieco z tyłu podczas takich akcji. Trzeba było przy tym być, ale nie było konieczne oglądanie tego z bliska. Serce, płuca, wątroba, przełyk. Słyszał, jak obaj mężczyźni cicho ze sobą rozmawiają. Trochę fachowej chińszczyzny. Zaawansowana marskość wątroby. Żylakowate żyły. Aspiracja. Potem ten starszy odwrócił się w jego stronę.

– On nie utonął. Tak też sobie od razu pomyślałem. Byłem tylko trochę zbity z tropu, bo powiedział pan, że leżał twarzą w wodzie. Naturalnie dokładnie to sobie jeszcze obejrzymy, ale nie sądzę, żeby po badaniach mikroskopowych zmieniło się coś w orzeczeniu. Miał silny krwotok przełyku, był nieprzytomny, wdychał krew i część zawartości żołądka, ale żadnych stałych substancji, tylko płyn.

W pierwszej chwili było to tylko jakby świerzbienie w brzuchu. Georg przypomniał sobie przesączoną krwią kałużę koło drzwi kierowcy, kęs chleba i tłustą plamę na udzie Theissena. – Czy dusząc się, mógł się doczołgać do stawu oddalonego o blisko czterdzieści metrów?