Młodszy lekarz sądowy potrząsnął głową, obarczając go spojrzeniem sugerującym, że nigdy nie spodziewałby się takiej głupoty po doświadczonym funkcjonariuszu służb kryminalnych. Starszy krótko się roześmiał. – Nie dałby rady zrobić nawet metra. Powiedziałem przecież, że był nieprzytomny.
– To by oznaczało – powiedział, nie dowierzając i nie pojmując tego, Georg – że ktoś go położył w stawie, kiedy już był martwy!?
– Czy ktoś go gdzieś położył, tego naprawdę nie jestem w stanie panu powiedzieć – odparł lekarz sądowy. – Nie jestem jasnowidzem. Ale to, że był już martwy, kiedy znalazł się twarzą w wodzie, dam panu na piśmie. Protokół z sekcji wyjdzie jutro rano. Otrzyma pan kopię.
– Chwileczkę – powiedział Georg – chwileczkę. Czy mógłby mi pan przynajmniej mniej więcej powiedzieć, kiedy stracił przytomność?
To już nie grało żadnej roli. Pytał tylko dlatego, że było to tak niesamowite i sam musiał się najpierw oswoić z tą myślą. I ze wszystkimi pozostałymi, które błyskawicznie zjawiły się po niej. Ktoś go położył w stawie. Ktoś! Od razu mógłby wymienić jego imię. W grę wchodziła tylko jedna osoba.
– Przy czterech promilach? – Starszy lekarz spojrzał na młodszego, jakby oczekiwał odpowiedzi. Kiedy młodszy wiele mówiącym gestem wzruszył jedynie ramionami, powiedział: – Trudno powiedzieć. Każdy normalny obywatel, który tylko od czasu do czasu pozwala sobie wypić kieliszek, byłby przy czterech promilach pogrążony w letargu. W jego przypadku nie mogło być zupełnie inaczej. Prawdopodobnie zawartość alkoholu była pierwotnie nawet nieco wyższa. Kiedy, mówi pan, wyszedł z domu?
– Koło osiemnastej.
– Na sto procent?
Georg tylko skinął głową.
– Tak – powiedział powoli lekarz – to by były jeszcze trzy czy cztery godziny. A butelka była jeszcze w trzech czwartych pełna, jak pan powiedział. Wódka. Mógł jej jeszcze poświęcić chwilę uwagi. Jak najbardziej mógł być jeszcze mobilny przez godzinę czy dwie, był przecież facetem zaprawionym w bojach. Ale kiedyś musi nadejść koniec, nawet dla kogoś, kto normalnie chla litrami. Kiedy się już przewrócił, to leżał. Nic by go zbyt szybko nie przywróciło światu. Zależy, o której wlał w siebie resztę. O tym powinna powiedzieć nam dokładniej analiza treści żołądka. W organizmie nie było stałego pokarmu, jak już mówiłem. Przy pustym żołądku najwyższy procent alkoholu osiąga się dziesięć, góra do dwudziestu minut po ostatnim łyku. Ale wszystko to otrzyma pan jutro, i to dokładnie. Zgoda?
Nie miał innego wyjścia, więc skinął głową i się pożegnał. Czuł się niemal tak, jak musiała się czuć Dina, wyliczając niedowierzającym słuchaczom, co jej zdaniem przemawiało przeciwko pani Rasche.
W drodze powrotnej na komendę szumiał mu w głowie głos Diny. „Musiał tu przylecieć”. To raczej nie, ale zostać przyniesiony. Był wściekły na siebie, że już o wiele wcześniej nie wziął pod uwagę takiej możliwości. Był jeszcze bardziej wściekły, kiedy pojął, co to ostatecznie będzie oznaczać, kiedy pisemny raport pokryje się z tym, co właśnie usłyszał.
Usiłowanie zabójstwa – w stosunku do martwego człowieka!
Na tak głupiego wcale nie wyglądał nasz pan prokurent. Ale w pośpiechu i zdenerwowaniu – Lehnerer to zrobił, wszystko za tym przemawiało. Pierwszy powód do podejrzeń! Wzrost i waga Theissena. Dźwiganie dziewięćdziesięciu dwóch kilo po okolicy było nie lada wyczynem. Tu trzeba było mieć niezłą kondycję. Drugi powód! Motyw. Bliski przyjaciel domu, odpowiedzialny współpracownik firmy, oddany kochanek, który rzekł sobie, że trzeba skorzystać z nadarzającej się okazji i złapać byka za rogi. Trzeci powód! Wykład lekarza domowego na temat powolnej śmierci. To wszystko było takie proste.
Thomas Lehnerer miał wszelkie powody do usunięcia Theissena ze swej drogi. Miał też po temu możliwość. Był, jak sam przyznał, przez kilka godzin sam w drodze. I znał też, to również jego słowa, kilka miejsc, gdzie warto było szukać.
Gdyby jednak poszedł z tym do prokuratora, ten by go wyśmiał. Potrzebował chociaż najmniejszej iskry życia w protokole z sekcji, nawet gdyby to miał być ostatni płomyczek, właśnie dogasający. Potrzebował jednego maleńkiego glonu krzemowego w drogach oddechowych Theissena.
Georg widział w swoim życiu więcej niż jeden protokół z sekcji topielca. I obojętne, gdzie utonęli, w potoku, rzece czy stawie, zawsze znajdowano w ich płucach dostatecznie dużo tych szkielecików zbudowanych z kwasu krzemowego. Ich obecność można było stwierdzić jedynie pod mikroskopem. Na to miał teraz nadzieję. Okrzemka było czarodziejskim słowem, które robiło z tej sprawy morderstwo.
Pierwsze, co zrobił po wejściu do biura, to sięgnął po telefon. Połączył się z komisją badań technicznych i polecił, by zbadano odciski palców na lamborghini. Niewiele sobie po tym obiecywał. Lehnerer nie musiał dotknąć samochodu. Drzwi mógł jeszcze otworzyć sam Theissen. A potem wypaść na bok, tak że Lehnerer miałby go tylko podnieść z trawy. Ale gdyby go niósł, to Herbert zostawiłby ślady na dresie Lehnerera.
Ubranie Theissena znajdowało się jeszcze w instytucie medycyny sądowej. Nie było konieczności posyłania go do laboratorium kryminologicznego do Dusseldorfu. Teraz się takowa pojawiła. Georg polecił zrobić także to badanie, główną uwagę należało przy tym zwrócić na ślady włókien.
Nie do końca był spokojny i zadowolony, kiedy to zlecił. Za dobrze wiedział, że nie na wiele się to zda. Usiłowanie zabójstwa na zmarłym! I to jeszcze na takim, który za życia głośno oznajmił, że ma dość. Dobry adwokat zrobiłby z tego, nawet gdyby znalazły się okrzemki, próbę pomagania w samobójstwie. Ale nad tym niech sobie łamie głowę prokurator. Lehnerer nie wyjdzie z tego bez kary. W każdym razie Georg zamierzał się o to postarać.
Sprawić, by ziemia paliła mu się pod stopami, jak to tylko możliwe. Odsunąć go, tego konkurenta, tego rywala. I nawet jeśli to po stokroć byłaby prywatna sprawa, to Georg miał prawo za sobą. A ją przed oczami.
Późnym popołudniem zadzwoniła Betty, tak jak jej polecił. Zaraz się zabrał do szukania Diny. Kosztowało go to kilka rozmów telefonicznych i trochę bieganiny. Przyniosło mu też kilka pozbawionych zrozumienia spojrzeń kolegów. Czego on chciał od tego nieopierzonego pisklaka? Chyba umiałby sam nagrać zeznania wdowy po samobójcy. W tej sprawie wszystko było przecież jasne.
Nic nie było jasne. Miała romans z Lehnererem, dowodziła tego „Duszka”. Zalewała go żółć, gdy tylko pomyślał o tym leśnym sprinterze. I nie wiedział, jak ma z nim postąpić, gdyby lekarz sądowy miał rację ze swoją pierwszą diagnozą.
Usiłowanie zabójstwa na zmarłym! Ale pozostawała zła wola. W poniedziałek pan prokurent był dosyć zdenerwowany, w każdym razie na początku, potem nie. Wtedy już dokładnie wiedział, że nie ma powodów do zdenerwowania, w każdym razie tak sobie pomyślał. Pytanie brzmiało: czy i ona już o tym wiedziała? A jeśli wiedziała, to co o tym sądziła? Czy była gotowa nagrodzić Lehnerera za jego starania? Przykro mi, Georg, ale mam już inne zobowiązania. Z pewnością to zrozumiesz. Przecież wiesz, jak mi zależało na tym, żeby pozbyć się męża. A nasz drogi Thomas załatwił dla mnie tę sprawę.
Błąd, duszko! Sprawa już wcześniej sama się załatwiła. A nasz drogi Thomas wpakował się tylko w gówno. I z tego ukręcę dla niego uroczy stryczek.
Czekając na nią po jej telefonie, był prawie zdecydowany powiedzieć, że muszą odłożyć swoją kolację. Poczekać, aż skończy się dochodzenie. A potem zobaczyć, jak ona to potraktuje. Kiedy jednak weszła, zajęła miejsce za jego biurkiem, jego decyzja jakby rozpłynęła się w powietrzu.