Выбрать главу

Argumentacja prokuratora miała siłę przekonywania. Jako kontrargument Georg mógłby tylko przedstawić zmarłego ze skrzydłami, które musiałyby go przenieść czterdzieści metrów dalej. Prokurator potraktował tę sprawę jak najbardziej poważnie, tyle że sytuacja prawna była nieco kuriozalna. – Potrzebujemy przynajmniej jednego dowodu, że Lehnerer był tam, w lesie.

– Nie ma obawy – obiecał Georg – znajdę ten dowód. Przecież wystarczy kilka szarych nitek na garniturze Theissena. Ale do porównania będę potrzebował dresu, który Lehnerer miał na sobie w poniedziałek.

Prokurator potrząsnął głową. – Nie przy takiej liczbie dowodów, jakimi na razie dysponujemy. Poczekajmy na raport z laboratorium.

– A jeśli do tego czasu się go pozbędzie?

– A po co miałby to robić, skoro nie wie, że ma go pan na oku? Czy może już go pan wziął w obroty?

– Nie – powiedział Georg. Na tym rozmowa się zakończyła.

Późnym popołudniem do komendy przyszła matka Theissena. Przysłano ją do jego biura, podano też jego nazwisko jako funkcjonariusza prowadzącego sprawę, ale nazwisko chyba niewiele jej powiedziało. Weszła przez drzwi tak samo dumna i wyprostowana jak we wtorek do salonu w swoim domu. I zaraz przy drzwiach przystanęła, wpatrzona w Georga, rozpoznała go.

– Nie będę z panem rozmawiać! – Krótko i zwięźle. Potem jednak zdobyła się jeszcze na dalsze wyjaśnienie. – To by było absolutnie bezsensowne. Był pan u niej we wtorek. Chcę pomówić z funkcjonariuszem, który jest bezstronny.

Mógłby ją pouczyć, że ma do wyboru albo on, albo nikt, jeśli chce powiedzieć coś ważnego. Nie był jednak w stanie. Widział ją jeszcze, jak leży przed nim na podłodze, jak siedzi w fotelu, bijąc pięściami w jego poręcze. Miał jeszcze w uszach jej jęki. Nie potrafił postąpić inaczej, niż być uprzejmym. – Wolałaby pani porozmawiać z moją koleżanką?

– Z kobietą? – Nadal wpatrywała się w niego wrogo i lekceważąco. Kiedy skinął głową, stwierdziła: – Z kobietą w każdej chwili.

Zadzwonił po Dinę Brelach. Na szczęście była w budynku. Potrwało tylko kilka minut, nim ją odnaleziono i przysłano do jego biura. A przez ten cały czas matka Theissena stała przy drzwiach, nie podeszła ani o centymetr bliżej do biurka, mimo że kilkakrotnie proponował jej tam miejsce.

Kiedy Dina weszła do pokoju, Georg oznajmił: – Jeśli pani woli, to zostawię panią teraz samą z panią Brelach.

– Jeśli o mnie chodzi, to może pan zostać. Nie przeszkadza mi, jeśli będzie się pan przysłuchiwał rozmowie. I tak nie mam zbyt wiele do powiedzenia.

Tak więc pozostał. Matka Theissena chciała najpierw wiedzieć, jak daleko posunęło się dochodzenie. Dina Brelach upewniła się krótkim spojrzeniem, jak się sprawy mają. Ponieważ wzruszył tylko niewyraźnie ramionami, więc odpowiedziała: – Nie dysponujemy jeszcze wszystkimi faktami.

Matka Theissena skinęła głową. – Wiem. Będą państwo mieli wszystkie fakty dopiero wtedy, kiedy będzie zeznanie jego żony.

– Zeznanie mamy już zaprotokołowane – wyjaśniła Dina Brelach. Georg się nie wychylał.

Matka Theissena roześmiała się krótko i lekceważąco. – Mają państwo na myśli zeznanie Betty. Mogłam się domyśleć. Ale Betty już od lat nie była jego żoną. Ona nią była.

Przy ostatnich słowach wyjęła z torebki kartkę, podsunęła ją przez stół Dinie i zażądała: – Niech państwo z nią porozmawiają. Jeśli państwo tego nie uczynią, od razu pójdę do prokuratora. Złożę na państwa skargę.

Georg spodziewał się bezpośredniego oskarżenia wymierzonego przeciwko Betty, ale do tego nie doszło. Na kartce był adres i nazwisko, Eugenie Boussier. – Spotkają się z nią państwo wieczorem – oznajmiła jeszcze matka Theissena, idąc już do drzwi. – W ciągu dnia raczej nie. Wtedy pracuje, a nie wiem dokładnie gdzie.

Piątkowy wieczór jako możliwy termin rozmowy z Boussier natychmiast w myśli skreślili. Dina chciała się zająć resztą rodziny Rasche, porozmawiać z córką. A Georg nie chciał samotnej konfrontacji z ostatnią przyjaciółką Theissena. Uważał to za niewskazane.

W weekend zastaliby pewnie Eugenie Boussier pod wskazanym adresem. Tyle że na weekend mieli już inne plany. Jeszcze zanim Georg zdążył zasugerować, że od czasu do czasu potrzebuje trochę prywatności, Dina zapytała: – Moglibyśmy załatwić to w poniedziałek? W przeciwnym razie musiałby pan sam pojechać do tej kobiety.

– Starczy w poniedziałek – odpowiedział. – I tak czekam jeszcze na raport z laboratorium kryminologicznego landu, a on dojdzie pewnie najwcześniej w połowie przyszłego tygodnia.

Dina Brelach była zdziwiona. – Ma pan jakieś wątpliwości?

Skinął głową, wskazując na róg biurka, gdzie leżała cienka teczka z obydwoma raportami i zeznaniem Betty Theissen.

Dina zagłębiła się w raportach, starannie je przestudiowała, po czym stwierdziła: – Ale numer! A czy ja od razu nie mówiłam, że jego buty są za czyste?! – Potem spytała: – Ma już pan jakiś pomysł, kto go mógł tam zanieść?

Georg miał więcej niż pomysł i jakoś zamierzał tego dowieść, jakkolwiek.

ROZDZIAŁ 6

Pół soboty Georg spędził na komendzie – wraz z Diną w swoim biurze, nad aktami dochodzeniowymi w sprawie morderstw w parku. Mimo że Dina przez pół nocy męczyła się w dyskotece, sprawiała świeże i rześkie wrażenie.

W piątkowy wieczór śledziła córkę Jensa-Dietera Rasche i jej chłopaka, poświęciła swój wolny czas, bo nie miała oficjalnego polecenia służbowego. Trwała przy swoich podejrzeniach z podobnym zapałem czy szaleństwem, z jakim Georg trzymał się Thomasa Lehnerera. Jednak w przeciwieństwie do niego Dina mogła poszczycić się sukcesami. W każdym razie ona je tym mianem określała.

Udało jej się podsłuchać rozmowę obserwowanych osób. Poza tym zaobserwowała dwie sceny ze znajomymi, w obu wypadkach młodymi mężczyznami, z których jeden miał rzucający się w oczy strój. Radykalna prawica! To z nim chłopak córki Raschego rozmawiał o Tonim. Śmieszne, ale i ten małolat, którym zajęli się koledzy w środę, też miał na imię Toni. Dina poczuła się teraz na świeżym tropie.

Koledzy wydzwaniali jeszcze, szukając reportera, który chciał zaprosić na wódkę bezdomnego. Dina szukała w zeznaniach świadków wskazówki, czy albo Toni, albo reporter pojawiali się tam już wcześniej. Oczywiście nie było żadnych bezpośrednich świadków czynu, tylko kilku mężczyzn, którzy znali te cztery ofiary, jeszcze na parę godzin przed śmiercią byli z nimi razem i wspólnie pili. Georg czterokrotnie zakrztusił się na widok liczby ich promili.

Pełni aż po kołnierzyk, to zdanie na dobre utkwiło mu w głowie. W przypadku Herberta Theissena lekarz sądowy powstrzymał się od podobnej uwagi. A przecież żaden z tych miejskich włóczęgów nie miał takiej zawartości alkoholu we krwi, jaką stwierdzono u Theissena. A mimo to byli bezradni, bezbronni, zupełnie zdani na cudzą łaskę.

Georg nie chciał się tym zajmować. Morderstwami w parku owszem, ale nie Theissenem. Nie tego dnia, którego zakończenie wywoływało już u niego drżenie w lędźwiach. Tyle że stale musiał do tego powracać.

Butelka wódki dla Herberta Theissena!

I irlandzka whisky dla Jensa-Dietera Rasche, Tullamore Dew w kamiennym dzbanie. W przypadku trzeciej ofiary był to Chivas Regal, drugiej Ballantine's, pierwszej zwykły Johnnie Walker. Tullamore Dew był zdecydowanie najdroższą lurą z tych wszystkich czterech marek.

– On coraz bardziej się w to angażuje – stwierdziła Dina. To, że użyła męskiego zaimka, nie miało tu najmniejszego znaczenia. Może po prostu nie chciała znowu denerwować Georga. – Za każdym razem coraz więcej wydaje na swoją rozrywkę. Jeśli zechce zostać przy whisky, to będzie miał teraz poważny problem. Ale może Tullamore to był już finał.