To też następnie zrobiła, wstała i odniosła do kuchni naczynia po kawie. Było po piątej. Po kilku minutach poszedł za nią. A wkrótce potem pożegnał się, bo wzywały go obowiązki, obserwacja pani Rasche. Wyszła z nim jeszcze na zewnątrz, do samochodu, pocałowała go, zanim wsiadł, patrzyła za nim, gdy odjeżdżał. Nie umówili się na kolejne spotkanie.
Bo i po co? I tak był zmuszony przyjechać tu jeszcze parę razy. Prawdopodobnie bez zapowiedzi. Z niechęcią zgarbiła ramiona, mijając dom, poszła do garażu, otworzyła bramę, która nie była zamknięta na klucz. Nie była w stanie usiąść z powrotem na tarasie i rozkoszować się przyjemnym wieczorem. Była zbyt napięta, musiała się czymś zająć, odwrócić swoją uwagę od próbek potu i łusek skórnych.
Krzaki bzu, dwa białe i jeden liliowy. W rogu garażu stały narzędzia, kosiarka do trawy, szpadel, małe grabki i grabie. Wzięła szpadel i wyszła z garażu, znowu przez drzwi wiodące na tył domu, bezpośrednio na taras.
Po silnych opadach deszczu na początku marca ziemia była zbita w grudy, teraz wyschła i bardzo stwardniała. Betty mogła kopać tylko małe grudki, które odrzucała na bok. Za każdym razem, gdy ujmowała szpadel lewą ręką, czuła ranę. Ale tymczasem ignorowała ból.
Jak długo mogły trwać te badania? Czy on rzeczywiście dopiero teraz na poważnie zajął się pracą? Zaginał parol na każdego, kto brał udział w poszukiwaniach. Każdego pytał, czy znał Brigitte taką a taką. Znał, kochał i pobił z zazdrości. Był to jakiś motyw, ale niedostateczny. Nie zdawało się też, by chwycił tę przynętę. A nawet jeśli, to w ten sposób jedynie zyskiwała na czasie, nie było to żadne rozwiązanie.
Kopała, aż zapadły głębokie ciemności, aż ból w obu rękach zmusił ją do przerwania pracy. Na prawej ręce powstały bąble. Lewą chronił wprawdzie szeroki plaster, ale czuła w niej kłucie i rwanie jak podczas zapalenia. Zdjęła plaster i obejrzała ranę w świetle lamp na tarasie. Ropiała. Strup był w wielu miejscach popękany. Brzegi rany były zaczerwienione i nieco opuchnięte. Zwyczajnie zostawiła szpadel tkwiący w ziemi i weszła do domu, żeby na razie opatrzyć rękę.
Wieczór spędzony z Diną Brelach rozerwał wprawdzie nieco Georga, ale to nie wystarczyło, by całkowicie zniwelować poczucie niesmaku. Uczucie to stale powracało, a wraz z nim szereg pytań, na które nie było odpowiedzi. A jeśli nawet, to były to odpowiedzi, które jeszcze pogłębiały jego niepokój.
Przebiegła żmija czy nieświadomy niczego anioł? Czy Betty rozmawiała z Lehnererem o skórnych łuskach i próbkach potu? Z pewnością! Prawdopodobnie natychmiast do niego zadzwoniła, kiedy tylko wyjechał. Jeśli nie, to opowie mu to najpóźniej następnego ranka. „Policja cię podejrzewa. I mają nową metodę badań”. A potem razem zaczną się zastanawiać, co teraz należy zrobić. Razem! Dwóch na jednego. A tym jednym był on. Wykorzystany, pomyślał. Nie był już pewien, kto tu kogo wykorzystuje. Szalał za nią, ale głupi nie był.
Dina Brelach zauważyła z czasem, że Georg jest bardzo przybity. Nie pytała o powód, tylko spróbowała go rozweselić. Uczyniła to w swoisty sposób. Siedzieli tak godzinami obok siebie w samochodzie, obserwując fasadę domu. – Rzucimy się w końcu komuś w oczy – stwierdziła. – Może powinniśmy udawać zakochaną parę.
Spojrzał na nią z ukosa, potrząsając głową. – Ale ma pani pomysły. Może po prostu powinniśmy rozprostować nogi.
Potem wałęsali się po ulicy w tę i z powrotem. – Niech pan przynajmniej obejmie mnie ramieniem – zażądała Dina.
– A czemu to ma służyć?
Dina machnęła ręką. – Niech pan o tym zapomni. To dopiero krzyż pański z wami, rozwodnikami. Albo marudzicie kobiecie, jacy to jesteście samotni, a potem zaraz chcecie jej wskoczyć do łóżka. Albo zataczacie szeroki łuk wokół wszystkiego, co choćby z daleka przypomina kobietę.
A potem przyjęła służbowy ton. Została w sobotę na komendzie dwie godziny dłużej od niego, słyszała jeszcze, jak akcja telefoniczna ich kolegów przyniosła pozorne efekty. Rzeczywiście był w mieście taki dziennikarz, który nosił się z zamiarem napisania artykułu o nędzy w bogatym społeczeństwie. Tym samym ten biedak popadł w niezłe tarapaty. Natychmiast nasłano mu do mieszkania dwóch ludzi, którzy chcieli go zabrać na konfrontację, ale nie wiedzieli dokąd. Ten ważny świadek nie miał przecież stałego adresu. W sobotę wieczorem zapanował porządny chaos.
– Chce pan usłyszeć moje zdanie?
Georg właściwie nie chciał niczego słuchać, wolałby się zastanowić, uspokoić, dojść do jakiegoś wniosku.
– Nie ma żadnego reportera – powiedziała Dina. – Nasz świadek chciał tylko zarobić parę marek. Nie wierzę też, że będziemy mieli piątą ofiarę. Rasche osiągnęła swój cel. I jak dotąd nic jej nie można udowodnić. Musiałaby zwariować, żeby teraz jeszcze podejmować ryzyko.
To także mu nie pomogło. W każdym zdaniu istniały punkty, z których można było wysnuć dalsze wnioski. Może pani Rasche była wariatką. Może to Dina zwariowała, że tak się przypięła do tej kobiety. Może on oszalał na punkcie kobiety, której lepiej było nie wchodzić w drogę. Która z niewinnym spojrzeniem dziecka zasypywała go najokropniejszymi kłamstwami. „O czym ty mówisz, przecież nie mam żadnego romansu z Thomasem!”. Która do tego stopnia potrafiła człowiekowi zamącić w głowie, że nie był w stanie odróżnić, co jest białe, a co czarne. Że nawet się zastanawiał, czyby jej nie kryć, gdyby coś. A to coś nazywało się morderstwo. Zaplanowane morderstwo, zrealizowane z pomocą kochanka. Zatuszowane przez zwariowanego policjanta.
Aż do drugiej trzymali się w pobliżu domu, w którym pani Rasche wraz z córką wynajmowała trzypokojowe mieszkanie. Światło w oknach zgasło już o jedenastej. Zaraz po drugiej nadeszła zmiana.
Georg odwiózł Dinę do domu. Zanim wysiadła, spytała jeszcze: – Co pan właściwie sądzi o kobietach, które mówią mężczyźnie zupełnie bez ogródek, że się im podoba?
– Nie wiem – odpowiedział. – Jeszcze nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Dina stała już przy samochodzie, jeszcze raz się pochyliła i uśmiechnęła do niego: – Niech pan to kiedyś zrobi. I powie mi potem, do czego pan doszedł, dobrze?
A potem znikła, poszła w stronę wielorodzinnego domu, w którym miała niewielkie mieszkanko i w którym mieszkali też jej rodzice. Miała chód nastolatki, a za którymś z tych okien spał jej mały synek. Dzieci nigdy nie były jego marzeniem. Co do tego i on, i Sonia zawsze się zgadzali. Byle tylko nie wydawać na ten świat małego krzykacza, który nocą pozbawia człowieka snu, a dni zapełnia zafajdanymi pieluszkami, wyrzynającymi się ząbkami, ospą wietrzną i innymi bolączkami.
Dla Diny jej dziecko było zadaniem, którego była bardzo świadoma, ale które jakoś spełniała obok innych rzeczy. Słyszał kiedyś, jak o tym mówiła, gdy szło o to, ile nadgodzin wolno narzucić młodej matce i jak zobowiązania w stosunku do dziecka mogą wpłynąć na rozwój kariery. – Nie ma problemu – powiedziała Dina. – Ja nie tylko mam dziecko, ale i sama nim jestem. A moja mama mieszka tylko piętro pode mną.
A syn Betty nie żył! Wmanewrowana w sytuację bez wyjścia, tak to wyraziła. To było pewnie jedno z tych przypadkowych dzieci, które są za krótko na świecie, by pozostawić szczególne wrażenia czy uczucia. Urodzone przez podlotka, uśmiercone przez psa.
Gdyby Betty chciała mieć jeszcze potem dzieci, to na pewno by je miała, już przed laty. Ale jej niepotrzebne były dzieci, ona miała to olbrzymie, wymagające intensywnej opieki dziecko, swoją firmę. A on miał zawód, który nie pozostawiał mu zbyt wiele czasu na żonę i rodzinę. To była idealna kombinacja. I tak mogło już pozostać, musiał się tylko przemóc, by wziąć parę spraw takimi, jakie są. Na przykład to, że Thomas Lehnerer wyszedł z tego bez szwanku. I Lehnerer nie byłby pierwszym mordercą, który uszedł przed prawem.