Выбрать главу

Pewien lekarz sądowy powiedział kiedyś: – Gdyby na każdym grobie ofiary mordu, na której akcie zgonu widnieje „naturalna przyczyna śmierci”, płonęła świeca, to niektóre cmentarze jaśniałyby nocą jak w dzień.

Następnego ranka powiedział Dinie: – Całą noc się nad tym zastanawiałem. Sądzę, że staromodny sposób bardziej mi odpowiada.

Dina się uśmiechnęła. – Nie domyśla się pan nawet, co pan traci. Szkoda! Ale pomyślałam sobie, kto pyta, nie błądzi. A uważam, że warto było spróbować. – To powiedziawszy, znikła, by w którymś urzędzie wszcząć jakieś poszukiwania. Ale tego poniedziałkowego ranka Dina miała pecha na całej linii. Nie dowiedziała się niczego, co miałoby znaczenie.

Za to on dowiedział się wiele pożytecznych rzeczy. Nie musiał się w tym celu fatygować i wychodzić z biura ani czekać do wieczora.

Krótko przed dziesiątą przed jego biurkiem zjawiła się Eugenie Boussier. W przeciwieństwie do matki Theissena jego przyjaciółka nie miała żadnych oporów, by porozmawiać ze stronniczym dochodzeniowcem. To, że przyszła dopiero prawie po tygodniu, by złożyć swoje zeznanie, miało liczne przyczyny.

Tej nocy, kiedy Thomas Lehnerer był u niej, by się dowiedzieć o Theissena, nie zdradził jej ani słowem, dlaczego szuka Herberta. Eugenie dowiedziała się tego dopiero w środę wieczorem od matki Theissena. Ta była do środy chora, a po jej telefonie zachorowała Eugenie.

Była jeszcze bardzo młoda, zaraz po dwudziestce. Herbert Theissen musiał być od niej dwa razy starszy. I była ładna, egzotyczna ze swoją czekoladową skórą i krótkimi, kręconymi włosami. Jedna z tych szczupłych, ciemnych twarzy, jakie się czasem widuje u ekskluzywnych modelek. Tylko jej figura nie mogłaby obecnie konkurować z figurą modelki. Eugenie Boussier była obecnie w siódmym miesiącu ciąży, z Herbertem Theissenem, to nie ulegało dla niej najmniejszej wątpliwości.

Byli ponad rok ze sobą, spotykali się niemal co wieczór i co weekend. Nie w kasynach gry, w nich byli tylko kilka razy na samym początku. Herbert trochę stawiał, trochę przegrał, trochę wypił, wszystkiego po trochu.

Eugenie Boussier mówiła z melodyjnym francuskim akcentem. Od trzech lat mieszkała w Niemczech i pracowała jako manikiurzystka w salonie fryzjerskim. Tam też poznała Herberta Theissena, tam pielęgnowała jego dłonie.

W ostatni weekend musiała pielęgnować jego. To były smutne dni i noce. Herbert był chory, nie chciał jeść, tylko pić, wielokrotnie wymiotował, nawet pluł krwią. Ale ten ostatni weekend spędzony z nim był też pełen nadziei. Zaraz po trzeciej w poniedziałkowe popołudnie opuścił ją i przy pożegnaniu solennie obiecał, a nawet przysiągł, że porozmawia wreszcie ze swoją żoną o rozwodzie.

Kiedy Eugenie Boussier doszła do tego miejsca swojej opowieści, musiała przerwać, jakby rozwód był hasłem. Zadzwonił telefon na biurku Georga. Poprosił Eugenie o chwilę cierpliwości, podniósł słuchawkę. I niemal natychmiast chciał ją odłożyć.

Sonia! Po roku i sześciu miesiącach przypomniała sobie ponownie, że istniał ktoś, kogo w razie potrzeby mogłaby spytać o radę. Myśl, że tymczasem mogła odprawić swojego właściciela butiku i powrócić raptem pamięcią do dawnych czasów, tylko przelotem pojawiła się w jego głowie. A gdyby za tą myślą szła jakakolwiek nadzieja, to Sonia zburzyłaby ją już w pierwszym zdaniu. Chodziło tylko o psa.

Ten kochany, łagodny zwierzak. Georg przecież go zna i zawsze dobrze się rozumieli, kiedy nocą musiał go ominąć na korytarzu. Ten Harro, dusza, a nie pies, nieprawdaż? Jeszcze trochę po szczeniacku lubiący zabawę, ale ogólnie pogodny, niewymagający i dla wszystkich miły.

Niestety sytuacja wyglądała tak, że właściciel tego uosobienia przyjaźni musiał wyjechać na targi mody do Madrytu. Nie były to właściwe targi mody, tylko taka impreza, ale ważna, i Sonia koniecznie musiała mu towarzyszyć. Tylko że nie mogli wziąć ze sobą psa. Ale nie mogli go też zostawić samego. W tak rozpaczliwej sytuacji zastanawiali się już nawet, czy mogą to biedne zwierzę narazić na to, by spędziło kilka dni w hotelu dla zwierząt. Ale Harro tak się przyzwyczaił do domu, w obcym otoczeniu czułby się nieszczęśliwy.

To było jak w dawnych czasach. Problemy Soni, jej poglądy, troski, ich całe życie i jego życie, tu otwierała się przepaść nie do pokonania. Nieszczęśliwy pies i kobieta w zaawansowanej ciąży, której nadzieje na przyszłość dokładnie przed tygodniem zostały pogrzebane.

Georg nie chciał niczego więcej w tym momencie, jak tylko tu i teraz, i raz na zawsze uświadomić Soni, że ich małżeństwo się rozpadło i że nie mają ze sobą już nic wspólnego. Że jeśli o niego chodzi, to mogą tego kundla jej przyjaciela wysadzić po drodze na autostradzie, jeśli jadą samochodem. A jeśli nie, to mogą go równie dobrze przywiązać na lotnisku. Już on się o to postara, żeby się przyczepiono do nich obojga za znęcanie się nad zwierzętami.

Było dla niego jasne, do czego ona zmierza. I żeby nie stwarzać żadnych fałszywych iluzji, spytał ją najpierw: – Dlaczego mi o tym opowiadasz? – I zaraz dodał dobitnie: – Nie mam czasu, żeby się troszczyć o tego zwierzaka. I nie mam miejsca, żeby go wziąć do siebie.

Jeśli chodzi o brak czasu, to Sonia o tym oczywiście wiedziała, ale to nie było takie straszne. Wystarczyłoby, żeby dwa razy dziennie napełnił miskę Harro i może na krótko wypuścił go raz na dwór. A co do miejsca, to dom był przecież dostatecznie duży. Georg mógłby na kilka nocy zająć któryś z gościnnych pokoi.

Najpierw chciał odmówić, krótko i zwięźle, prosto i dobitnie. Tak jak ona to uczyniła z nim przed osiemnastoma miesiącami. Ale jednak tego nie zrobił. Miał poczucie, że powinien już nabrać dosyć dystansu do sprawy. Musiał być w stanie wejść do domu i stanąć przed Sonią bez natychmiastowego ataku wściekłości.

Wściekłość była największym problemem. Czepiła się go jak rzep psiego ogona. Po prostu nie mógł się jej pozbyć, nieważne, jak bardzo się starał. Całymi miesiącami był wściekły na Sonię i jej chuchrowatego bubka w jedwabnych koszulach. Teraz to Thomas Lehnerer był tym, którego najchętniej posłałby tam, gdzie pieprz rośnie. Ale co się stanie, jeśli rzeczywiście mu się uda dowieść temu leśnemu sprinterowi umyślnego zabójstwa albo usiłowania zabójstwa, a Lehnerer pociągnie ją za sobą?

– Wpadnę do ciebie – powiedział do Soni. – To spokojnie porozmawiamy. Któregoś najbliższego wieczoru, jak znajdę chwilę czasu. Teraz go nie mam. – Sonia wyraziła zgodę.

Już odkładając słuchawkę, zapomniał o niej i znowu był myślami przy Betty. Eugenie Boussier mówiła o rozwodzie. Tego nie dało się tak łatwo pominąć milczeniem. Betty była pracowita, ambitna i kompetentna, ale w razie czego nie na wiele by jej się to pewnie zdało. Jej mąż był rodzonym potomkiem, ona była tylko spowinowacona. Straciłaby firmę. Nie od razu mógł się intensywniej zająć tą myślą i jej skutkami czy konsekwencjami. Eugenie Boussier jeszcze nie skończyła.

Podjęła znów wątek, mówiąc o tym weekendzie, który w większości spędziła na parzeniu herbaty na chory żołądek Herberta, całych litrów herbaty. Niestety Herbert wypił z tego tylko parę łyków. Wolał opróżnić kilka do połowy pełnych butelek. Był tak zdenerwowany, tak zdeprymowany, bo czekała go intensywna wymiana zdań z żoną, która właściwie nigdy nie była mu prawdziwą żoną. Najpierw była za młoda, sama była jeszcze niemal dzieckiem, a potem za zimna i jak maszyna.

Herbert był w miarę pewien, że może wytoczyć kilka argumentów, których Betty nie będzie w stanie odeprzeć. Nie zdradził Eugenie, jakie to argumenty, zasugerował tylko, że Betty w związku z tym wybaczy mu nawet jego ostatnie sięgnięcie po pieniądze z firmowej kasy.