Выбрать главу

O dziewiątej zadzwonił do Betty, chciał spytać, czy ma ochotę mu towarzyszyć. Telefon dzwonił przez chwilę, zanim wreszcie podniesiono słuchawkę. Betty nie mogła złapać tchu.

– W czym ci przeszkodziłem? – spytał. Natychmiast poczuł nieufność, ale spojrzenie na zegar i jej wyjaśnienie znowu go ugłaskały. Była tylko w ogrodzie.

– A co tam robiłaś? Przecież już ciemno. Tylko mi nie mów, że znowu kopałaś. Zostaw te bzdury, pomyśl o swojej ręce.

Z jej ręką nie jest tak źle, zapewniła. A na tarasie ma oświetlenie. Poza tym chciała skierować myśli w inną stronę, odwrócić uwagę od tej godziny na cmentarzu. Nie miała ochoty towarzyszyć mu do jego byłej żony.

– Nie gniewaj się – poprosiła. – Nie spodziewałam się, że tak się tym przejmę. Jego przyjaciółka też była. Kiedy ją zobaczyłam z tym dużym brzuchem…

Przerwała, usłyszał jej głośny oddech, trzy, cztery głośne oddechy. – Pragnę teraz tylko trochę spokoju, rozumiesz?

Oczywiście, że rozumiał. Nie był też zły, tylko rozczarowany. To byłby triumf, poznać ją z Sonią. Przy tym wyraz twarzy Soni po pierwszym zdumieniu, że jest w damskim towarzystwie, cień zazdrości. A po pożegnaniu Sonia policzyłaby najpierw swoje zmarszczki, urządziła swojemu bubkowi wykład o liposomach czy innych idiotyzmach i upewniła się z jego ust, że jest najpiękniejsza. Tylko że wtedy nie mogłaby już w to wierzyć.

– Może jutro wyrwę się stąd trochę wcześniej – powiedział przy pożegnaniu. Sam w to nie wierzył. – Zadzwonię do ciebie. Śpij dobrze.

– Ty też – powiedziała.

W środę znalazł jedynie czas na krótką rozmowę. Bardzo krótką. Zatelefonowała do niego, żeby zapytać, czy przyjdzie wieczorem i kiedy. Roześmiała się cicho i bardzo zmysłowo: – Chcę się tylko upewnić, że nie zaskoczysz mnie znowu brudnej i spoconej w ogrodzie.

– Przykro mi – odparł. – Dzisiaj mi się nie uda.

Środa była nie mniej zaganiana niż wtorek. Był świadek, prawdziwy świadek, który mógł się przydać. Był razem z piątą ofiarą. Późnym popołudniem w poniedziałek trzymali się w pobliżu domu pastora, gdzie im się niekiedy udawało zdobyć kilka marek, a czasem tylko talerz zupy.

Tak około szóstej zagadał ich młody mężczyzna. Podał się za dziennikarza, pokazał jakąś legitymację i twierdził, że zbiera materiały do serii artykułów o bezdomnych. Świadka uratowała przed nieszczęściem odpowiednia porcja dumy i brak ochoty zdawania relacji obcemu człowiekowi tylko po to, żeby inni mogli przeczytać w gazecie, jak czyjeś życie zeszło na psy. Ofiara pozostała sama z rzekomym dziennikarzem. Świadek był w stanie dostarczyć dokładnego opisu, przypomniał też sobie samochód, szarą hondę.

Popytano w urzędach komunikacji. Szara honda, starszy model, świadek pamiętał dwie cyfry z tablicy rejestracyjnej, siódemkę i trójkę.

Późnym popołudniem do komendy wpadła Dina Brelach. Powszechne zdenerwowanie zdawało się jej w najmniejszym stopniu nie dotyczyć. Spokojnie przyjęła kilka zaczepek dotyczących swojej absurdalnej teorii o kochającej i mordującej matce. Zanim znowu znikła, zjawiła się przed biurkiem Georga i podsunęła mu jakąś kartkę. Uśmiech na jej twarzy był raczej zmęczony niż zwycięski.

– Chłopak córki Rasche jeździ szarą hondą – powiedziała Dina. – Oto jego numery. – Była tam siódemka, nie było trójki, ale za to ósemka.

– Cyfry są wyblakłe – wyjaśniła Dina. – Z pewnej odległości łatwo się pomylić. Słyszałam, że samochód stał po drugiej stronie ulicy. Świadek widział ten numer tylko z boku. Potrzebowali piątej ofiary, by odwrócić od siebie uwagę. Prawdopodobnie za często następowałam tej Rasche na odcisk. Albo zauważyła, że jest obserwowana. Więc on się tym zajął.

Georg obejrzał cyfry, przeklinając pod nosem. Potem wziął tę kartkę i poszedł z nią do szefa komisji specjalnej.

Kiedy wrócił do biura, pośrodku jego biurka leżała koperta, gorąco wyczekiwany raport z laboratorium kryminalnego landu. Przeczytał go dwa razy. Wyniki badań lamborghini nie były obszerne. W gruncie rzeczy włosy pochodziły od Theissena, a nitki z jego garnituru.

Również badania ubrania nie przyniosły zbyt wiele. Było kilka nitek, żywa wełna i trevira. Nie mogły one pochodzić od Lehnerera. Dresy do joggingu produkowano z innych materiałów. Kilka włosów, krótkie kawałki końcówek w kolorze srebrny blond, które często się łamią przy rozdwajających się włosach, musiały pochodzić od Betty. Poza tym trochę ciemnych, kręconych, należały prawdopodobnie do przyjaciółki Theissena. Na jednym rękawie marynarki zabezpieczono jeden jedyny włos łonowy. Georg wychodził z założenia, że również ten włos pochodzi od Eugenie Boussier.

Jak dotąd raport niczego nie wniósł do sprawy. Ale były jeszcze buty Theissena. Znaleziono na nich liczne nitki z dywanu, kilka ziarenek piasku, żadnej trawy ani grudek ziemi. Analiza plam od trawy na spodniach nie mogła wyjaśnić, czy Theissen pełzł na kolanach, czy godzinami leżał w jednym miejscu.

A więc był w tym samym punkcie, co przed kilkoma dniami. Wykiwany. Jakby Lehnerer tego nie zrobił, w każdym razie nie zostawił żadnych śladów. Może tak było lepiej. Zapobiegło to wciągnięciu Betty w to bagno. Rozsądek podpowiadał mu, że powinien zamknąć akta sprawy i pozostawić ją samą sobie. Ale jego instynkt burzył się przeciw temu. Chciał przypiąć temu leśnemu sprinterowi przynajmniej jedną łatkę na przyszłość.

O wpół do piątej stanął pod drzwiami Lehnerera. Pan prokurent jeszcze nie wrócił. Tego się Georg spodziewał, a przy tym, co zamierzał uczynić, wolał nawet, że go tymczasem nie było. Otworzyła mu Margot Lehnerer. Jej twarz nadal sprawiała wrażenie smutnej i poważnej, ale teraz dołączył jeszcze do tego strach. Poprosiła, by wszedł, usiłowała od razu wybadać, co go skłoniło do tej wizyty.

Taka głupia to Margot nie była, żeby nie pojąć znaczenia pewnych rzeczy. Dwie plastikowe plandeki w garażu, które Thomas przyniósł w ten przeklęty poniedziałek po swoim bieganiu po lesie. Trudno było raczej założyć, że je gdzieś w tym lesie znalazł. Narzędzia, olbrzymie obcęgi, których Margot nie widziała nigdy przed poniedziałkiem. A co miało jeszcze większą wagę, to fakt, że Thomas nie był od tego momentu sobą, nie był tym łagodnym, kochającym mężczyzną, z którym żyła od lat. Unikał jej, nie potrafił spojrzeć w oczy. Starał się udawać, że wszystko w porządku. A przy tym sprawiał wrażenie tak spiętego, tak pełnego winy. Margot Lehnerer jednak raczej odgryzłaby sobie język, niż choćby jednym słowem zasygnalizowała, co od wielu dni chodzi jej po głowie, a nocą spędza sen z powiek. To potworne podejrzenie, że Thomas miał coś wspólnego ze śmiercią Herberta.

Georg nie podszedł nawet do drzwi salonu, stanął pośrodku korytarza, odpowiedział na pełen lęku wzrok kobiety kamienną miną. – Muszę panią prosić, by dała mi pani ubranie, które nosił na sobie pani mąż w poniedziałkowy wieczór w zeszłym tygodniu.

W głębi ducha Margot liczyła się z tym, że coś takiego nastąpi. Tylko nie chciała się sama przed sobą do tego przyznać, odpędzała od siebie każdą myśl na ten temat. Teraz, kiedy do tego doszło, wpatrywała się w nieproszonego gościa. – Jakie ubranie?

– To był szary dres – pomógł jej Georg.

– Po co jest panu potrzebny?

Nie odpowiedział jej. A ona nie wpadła na pomysł, by go spytać, na jakiej podstawie żąda od niej stroju jej męża. – Jest na górze w szafie. Ale już go uprałam.

– Nie szkodzi – powiedział Georg. – Potrzebujemy go tylko do porównania włókien.