W niedzielę Georg znalazł troszkę czasu. Tylko kilka godzin po południu. Zadzwonił do Betty, żeby nie jeździć na próżno. Telefon dzwonił i dzwonił, już założył, że tak jak zapowiedziała, pojechała do matki. Wtedy jednak podniosła słuchawkę. Jej głos był zaspany, powiedziała, że po południu się położyła. Oczywiście, że już się dobrze czuła, atak migreny dawno minął. Zgodziła się też na jego wizytę. A nawet więcej, w jej głosie brzmiała niezaprzeczalna tęsknota.
– Przywieziesz nam kawałek ciasta? – poprosiła.
– Dobrze – powiedział.
I nie tylko ciasto. Musiał też przywieźć ze sobą psa. Nie było to absolutnie konieczne, mógł go zostawić w domu. Ten biedny zwierzak siedział tam zamknięty już od czwartku, tyle że raz wczesnym rankiem i raz późnym wieczorem Georg wypuszczał go do ogrodu.
Wassenberg nie był zawołanym przyjacielem zwierząt, tak jak i nie był wielbicielem małych dzieci. Ale za każdym razem, kiedy wracał do domu, a pies pozdrawiał go skowytem i skamlaniem, machając ogonem, jakby witał swojego wybawcę z opresji i z wielkiej radości, że go znów widzi, lizał jeszcze Georgowi ręce, to w głębi duszy szkoda mu było zwierzęcia.
Trochę wybiegu. Ogród Betty był przecież dostatecznie duży. Nie był tylko pewien, czy może jej to zrobić, miał jednak nadzieję, że tak, że to zrozumie, po osiemnastu latach nabierania dystansu. Wyjaśnił jej, jak się sprawy mają, poczuł przez telefon, że ma opory.
Tego, że Margot Lehnerer opowiedziała mu o jej dziecku i jego potwornej śmierci, nie wiedziała. – Jeśli będziesz go trzymał ode mnie z daleka – powiedziała po nieskończenie długiej pauzie. – Wprawdzie nie jestem strachliwa, ale mam złe doświadczenia. To było bardzo łagodnie powiedziane.
– Będę za pół godziny – dodał. – Jak myślisz, uda ci się do tego czasu zaparzyć kawę, którą da się wypić?
Cicho się roześmiała. – Nie bądź bezczelny. Jeszcze nigdy żaden człowiek nie skarżył się na moją kawę. I jeszcze nikt nie dostał po niej krwotoku z nosa.
Już podczas jazdy pies zachowywał się jak oszalały. Na tylnym siedzeniu nie wytrzymał nawet dwóch minut. Potem siedział na fotelu pasażera z przodu, starając się polizać Georga po twarzy. Nawet w przypadku rąk było to bardzo niemiłe, mimo że natychmiast mógł je umyć. Ale po twarzy – nie miał tu nawet wilgotnej chusteczki, by prowizorycznie się odświeżyć, zanim powita go Betty.
– Przestań mnie świnić – zażądał, odsuwając psa ramieniem. – Na miejsce, zrób pięknie siad. No siad, Harro, siad, no zostaw wreszcie. Siadaj już, ty głupi kundlu. Zaraz będziemy na miejscu i będziesz mógł pobiegać.
Betty stała już w drzwiach, kiedy zatrzymał samochód przed domem, spoglądając na niego z mieszanymi uczuciami. Jej spojrzenie skierowało się na psa, oczy rozszerzyły się ze strachu i przerażenia. Nie poinformował jej, że przyjedzie z wilczurem. Dla pewności ujął psa za obrożę, żeby zaraz na nią nie skoczył. To był naprawdę zwariowany kundel, wielki przyjaciel ludzi. Obojętne, kto stanął przed jego nosem, każdy został obwąchany i oblizany. Smycz trzymał w drugiej ręce razem z tacką, na której było ciasto.
Jej oczy wcale nie skierowały się w górę, głośno przełknęła ślinę. – Nie powiedziałeś mi, że to owczarek niemiecki.
– To dla ciebie jakiś problem? – spytał.
Skinęła głową, zagryzła wargi, zastanawiając się, czy ma go poprosić, żeby zostawił psa w samochodzie. Ale Georg nie byłby zachwycony z tego powodu, a ona nie chciała go zdenerwować.
Zapewnił ją pospiesznie: – Nic ci nie zrobi. Jest bardzo pokojowo nastawiony, naprawdę.
Pies machał ogonem, spoglądał ku niej, jakby pojmował każde słowo i mógł to tylko potwierdzić.
Na jej ustach pojawił się uśmiech, nadal jeszcze niepewny. – Już w porządku.
Kawa była gotowa i nie za słaba. Nakryła stół w salonie. Georg zarejestrował to z lekkim rozczarowaniem. Na dworze była piękna pogoda.
– Nie moglibyśmy usiąść na tarasie?
Podszedł do drzwi, nadal trzymając psa za obrożę. Drzwi stały otworem. Do środka napłynęło łagodne powietrze. A przed tarasem rosły trzy potężne krzaki bzu.
Georg się uśmiechnął. – Rzeczywiście wygląda to wspaniale – powiedział. – Chodź, pomogę ci. Wyniesiemy cały ten kram. Wtedy będę mógł podziwiać twój bez z bliska. Masz coś przeciwko temu, żebym spuścił psa? Nie zbliży się do ciebie, od razu pobiegnie do ogrodu.
Skinęła głową, zbierając ze stołu naczynia. A potem siedzieli na zewnątrz na słońcu. Pies wywijał koziołki na trawniku, biegał w tę i z powrotem, łowił muchy, z zachwytem tarzał się w trawie.
Betty zadawała sobie wiele trudu, by stale go nie obserwować. Ale jej oczy ciągle na nowo kierowały się do ogrodu. Teraz był całkiem z tyłu, biegał wzdłuż ogrodzenia po krawędzi trawnika, zawrócił na przełaj przez trawę. Język zwisał mu z pyska, wyraźnie widać było kły. Przed stopniami tarasu przystanął, spojrzał w górę na Georga.
– Tak, tak – powiedział policjant – dobry z ciebie chłop. Pobiegaj jeszcze trochę. Wyszalej się porządnie. A do niej: – Od czwartku był zamknięty w domu. Gdybym miał dla niego trochę więcej czasu, nie narażałbym cię na to. Wiem o… – nie wiedział, jak ma to wyrazić, krótko się zająknął i dokończył zdanie, mówiąc po prostu: -… tej sprawie. Żona Lehnerera mi opowiedziała.
Spuściła wzrok na swój talerz. Jej głos nabrał histerycznego odcienia, mówiła za szybko, bez tchu. – Nie chcę o tym mówić, Georg. Nie mogę.
– Oczywiście, że nie. Rozumiem to.
Roześmiała się, sucho i gardłowo. – Rozumiesz! Oczywiście! Dokładnie wiesz, jak to jest, kiedy stoi przed tobą takie bydlę z twoim dzieckiem w pysku. A wszyscy tobie przypisują winę. Wszyscy! Mogłaś przecież uważać. Nie zostawia się niemowlęcia z psem bez opieki. Najpierw zawsze się mówi, że on nikomu nic nie zrobi, że jest taki łagodny. A potem się twierdzi, że każdy rozsądny człowiek wie, iż zwierzęta są nieobliczalne.
Pies nadal stał jeszcze pod schodami. Popatrzyła na niego, jakby mogła go przepędzić wzrokiem. I rzeczywiście, wilczur się wreszcie odwrócił i podreptał kawałek w bok, doszedł do krzaków bzu, potem pobiegł wzdłuż nich, z nosem przy błocie. Przebiegł w tę i z powrotem, raz dookoła krzaków. Krótko szczeknął, spojrzał na Georga, pomachał ogonem. Potem zaczął grzebać w luźnej ziemi, węszyć i odbiegł kawałek do tyłu.
W tym samym momencie Georg usłyszał brzęk. Betty upuściła filiżankę. Wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w dół ogrodu, potrząsając przy tym głową. Raptem zerwała się z fotela, stanęła sztywna i wyprostowana, zaczęła krzyczeć: – Przykro mi, nie mogę. Nie wytrzymam tego. Nie mogę patrzeć, jak on tam biega. On zawsze biegał po ogrodzie. O mój Boże! Zrób coś, zrób coś wreszcie. Zabierz stąd to bydlę!
Chciał ją wziąć w ramiona, uspokoić. Odepchnęła go, mając nadal tak szeroko otwarte oczy, usta jej drżały. Trzęsła się na całym ciele.
– Przykro mi – wybąkała. – Myślałam, że potrafię. To już tak dawno temu. Nie chciałam zepsuć nam popołudnia. Tak mi przykro.
Potem zasłoniła ręką usta i zaczęła płakać. Georg przywołał do siebie psa, trzy razy na niego krzyknął, potem zszedł na dół i wziął go na smycz, bo sam z siebie nie chciał przyjść. Betty nadal stała sztywna i wyprostowana na tarasie, a twarz miała jak z kamienia.
ROZDZIAŁ 8
Margot Lehnerer bała się już od prawie dwóch tygodni. Był to żałosny strach kobiety, której raptem zawaliło się całe życie. Szalony strach, który całkowicie ją paraliżował, napełniał pustką, czynił niezdolną do walki. Aż do środy zeszłego tygodnia było źle. A potem zrobiło się nieznośnie.