Na początku jej głos zabrzmiał tylko drwiąco. – To świetnie dla ciebie – stwierdziła. – A teraz chcesz wiedzieć, czy i ja mam czas?
– Tak!
– W zasadzie bym miała – wyjaśniła. – Ale szkoda by mi było spędzać go ze wściekłym gliną. Zachowałeś się jak słoń w składzie porcelany i wyobrażasz sobie do tego, że miałeś rację.
Nastąpiła krótka przerwa, za krótka, żeby jej odpowiedzieć. Nie wiedziałby nawet, co ma powiedzieć, usprawiedliwianie się w ogóle nie wchodziło w grę.
A potem Betty kontynuowała: – Wczoraj wieczorem była u mnie Margot Lehnerer. Chciała, żebym wycofała donos. Tak też postąpię. Mówię ci tylko, żebyś wiedział. Te pieniądze spiszę na straty. Nie potrzebuję sprawdzać, gdzie się podziały. Nazwijmy to wynagrodzeniem za wierną służbę. Jeśli Thomas rzeczywiście się postarał usunąć Herberta, to całkowicie sobie na nie zasłużył. Jeśli jesteś w stanie zaakceptować moją postawę, to możesz wpaść. Ale z góry cię ostrzegam, jedno słowo o Thomasie i znajdziesz się za drzwiami. Raz na zawsze. Chcę mieć wreszcie święty spokój.
– Zgoda – powiedział tylko.
To był spokojny weekend. W sobotę załatwili sprawunki na mieście. W niedzielę stali razem w kuchni, pichcąc sobie coś na kuchence. Czasem było wręcz śmiesznie i niedorzecznie. A po południu przytulnie. Betty sprawiała wrażenie zadowolonej i odprężonej, leżąc tak koło niego na tarasie. Z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz do słońca. Była spokojna i piękna, mógłby tak godzinami się jej przypatrywać. Tylko przypatrywać, wyobrażając sobie, że będzie tak już zawsze.
A potem kolejny poniedziałek. Wszystko szło zwykłym trybem. Komisja specjalna została rozwiązana. Dwóch podejrzanych poddawano nieprzerwanie przesłuchaniom. Georg nie miał już z tym nic wspólnego. Podobnie jak Dina Brelach.
Krótko przed jedenastą zadzwoniła do niego Margot Lehnerer. Przez telefon sprawiała wrażenie spokojnej, opanowanej i bardzo zdecydowanej. Poprosiła go, by do niej przyjechał. – Chciałabym panu coś pokazać.
Zanim wybiła dwunasta, stał w garażu Lehnerera, przed regałem. Przed dwoma porządnie złożonymi plastikowymi plandekami. Zadając sobie pytanie, dlaczego Margot to robi. Przecież już wiedziała, że jej mężowi nie sposób niczego dowieść. Nie dotykała tych plandek. On również się tego wystrzegał. Już sam ich widok starczał, by wyobrazić sobie to, co już kiedyś widział oczyma duszy.
Betty nieprzytomna koło stolika, Herbert Theissen nieprzytomny w fotelu, Thomas Lehnerer przed zamkniętymi drzwiami na taras, jak zwykle o siódmej. Ale wtedy powinien był już mieć te plandeki przy sobie. Innymi słowy, powinien był wiedzieć, co tam zastanie. Jasnowidz?!
Margot Lehnerer zaprzeczyła, jakoby widziała te plandeki przed tym konkretnym poniedziałkowym wieczorem. Prowadząc go z garażu do domu, wskazując mu miejsce w salonie, stwierdziła: – Wiem, że takie plandeki są używane na budowach. Stamtąd też pewnie pochodzą. I jestem całkiem pewna, że znajdzie pan na nich odciski palców Betty. Jeśli Thomas rzeczywiście ma coś wspólnego ze śmiercią Herberta, to pomagał jej usunąć go z domu. Nic więcej. Zawsze robił to, czego od niego zażądała. A potem stał się dla niej niewygodny, niebezpieczny jako wtajemniczony w przestępstwo. Przecież dla Betty sprawa wyglądała w ten sposób, że pan mógłby jemu dowieść morderstwa. Musiała się go pozbyć, bo nie była pewna, czy będzie milczał, kiedy stanie się to dla niego sprawą życia i śmierci.
Georg i bez tego miał problemy, czuł pieczenie w żołądku. Tego, że Betty w awaryjnych sytuacjach niejednokrotnie mijała się z prawdą, sam już miał okazję doświadczyć. Sprawa butelki po wódce stała się raptem znowu aktualna. Ale to, do czego zmierzała Margot Lehnerer, szło zdecydowanie za daleko.
– Brzmi to tak, jakby chciała pani oskarżyć panią Theissen, że zlikwidowała niewygodnego współsprawcę.
Nie odpowiedziała od razu, najpierw się tylko uśmiechnęła. Była to mieszanka politowania i żalu. Potem racjonalnie stwierdziła: – To zdaje się przekracza pańskie wyobrażenia? Dla pana Betty jest niewiniątkiem, prawda? Jak często miał już pan z nią do czynienia? Nie, proszę nie mówić, wcale nie chcę tego wiedzieć. Raz w zupełności wystarczy. Nie znam mężczyzny, którego Betty nie przekabaciłaby w ciągu pięciu minut na swoją stronę. Z kobietami idzie jej gorzej. Może my, kobiety, mamy szósty zmysł.
Margot Lehnerer kiwała głową, jakby mogła sama sobie potwierdzić te słowa. Georg po prostu siedział na miejscu, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. To pieczenie w żołądku, te myśli, wspomnienie matki Theissena, która użyła niemal tych samych słów.
Po dobrej minucie Margot mówiła dalej. – Mój mąż się nie ukrywa, panie Wassenberg. Już dawno by się do mnie odezwał, choćby ze względu na dzieci.
Spoglądała na niego, jakby oczekując, że przytaknie. Kiedy się nie doczekała, stwierdziła: – Thomas nie żyje. Jestem o tym przekonana. Gdybym nie była tego pewna, nie siedziałby pan tutaj. Mogłam usunąć te plandeki, niszcząc tym samym prawdopodobnie jedyny dowód w tej sprawie. Tak też chciałam uczynić. Ale potem zadałam sobie pytanie, czemu Thomas sam tego nie zrobił. Od kiedy zniknął, miałam dużo czasu, by to przemyśleć. I sądzę, że znalazłam odpowiedź. Te dwie plandeki to był jego środek nacisku. Tym samym miał Betty w ręku. Ale o jednym nie pomyślał, Betty nie daje się szantażować. Zabiła go.
Było jak najbardziej zrozumiałe, że ta biedna kobieta wymyśliła sobie teorię, z którą mogła żyć. Przez lata zdradzana, na końcu zostawiona. Szkoda mu jej było, naprawdę szkoda. Musiała jednak pojąć, że czepia się absurdalnej idei.
Ostrożnie starał się ją od tego odwieść. – Pani Lehnerer, rozumiem pani położenie. Ale nie zapominajmy, że zniknął nie tylko pani mąż, ale wraz z nim ćwierć miliona marek. Pani Theissen jest gotowa wycofać donos, tego przecież pani chciała.
Margot Lehnerer się roześmiała, trochę za głośno i trochę za ostro. Zabrzmiało to jak kaszel. – Tak, tego chciałam. Trochę się z tym pośpieszyłam. Z czasem wszystko stało się jasne. Najpierw się zdziwiłam, że Betty stała się raptem taka ustępliwa. A potem mnie oświeciło. Jeśli pan sprawdzi, gdzie się podziewają te pieniądze, to na końcu się okaże, kto je tam ulokował. Tego nie może ryzykować. Jak dotąd wszystko się tak świetnie udawało. Niewierny mąż chce zostawić żonę i dzieci. Wielkoduszna kochanka myśli o biednych dzieciach i go zostawia. Mężczyzna jest urażony, myśli o zemście. Ten czek jest mu bardzo na rękę. Wszystko do siebie pasuje, prawda? Ale kiedy Betty się za coś zabiera, to zawsze jest to perfekcyjne. Niczego nie zostawia przypadkowi, planuje z dużym wyprzedzeniem, już miesiące naprzód, jeśli to konieczne. Thomas tak nie robił. I gdyby zabrał ten czek, to już wcześniej musiałby pomyśleć o ucieczce. Nie było do tego powodu. Pan się tu zjawił dopiero w środę z tym śmiesznym twierdzeniem o dowodzie. A kilka godzin później Betty powiedziała mu rzekomo, że go nie chce.
I znowu zdawało się, że czeka na odpowiedź, na zgodę z jego strony. Kiedy to nie nastąpiło, mówiła dalej, powoli i z namysłem: – Myśli pan może, że to nie takie proste, zabić człowieka. Tu może pan mieć rację. Dla mnie i dla pana byłoby to niemożliwe. Ale Betty się nie zastanawia, co to znaczy pozbawić kogoś życia. Jeśli jest to w jej oczach konieczne, po prostu to robi. Kiedy wówczas była w ciąży… Dziecko było jedynym sposobem, by złapać Herberta na męża. A przy tym wcale nie chciała mieć dzieci. Chciała mieć firmę. Opowiadała panu kiedyś o swoim ojcu? Jak umarł i gdzie?
Kiedy skinął głową, uśmiechnęła się: – I z pewnością był pan kiedyś w jej biurze, widział pan przez okno ten stary dźwig. Kiedy siedzi przy biurku, ma go dokładnie na oku. Mógłby pan tak pracować?