– Wolę drugą opcję.
Vee zamknęła notatnik i wyjęła słuchawki z uszu.
– Miejmy to już z głowy.
Kiedy wyszłyśmy przed dom, wpatrywałam się w auto dłuższą chwilę. Panował chłód, ale to nie pogoda przyprą wiła mnie o gęsią skórkę na ramionach. Okno od strony kierowcy nie było rozwalone. Drzwi nie miały wgnieceń.
– Coś tu nie gra – powiedziałam, ale Vee nie słuchała, oglądając, jak pod lupą, każdy centymetr kwadratowy karoserii.
Wystąpiłam naprzód i szturchnęłam boczne okno. Nie było nawet rysy na szkle. Zamknęłam oczy. Gdy je odtworzyłam, okno wciąż było nienaruszone.
Obeszłam dodge'a w koło. Prawie – bo w pewnej chwili stanęłam jak wryta.
Przednią szybę dzieliła na pół cieniuteńka rysa.
Vee zauważyła ją w tym samym momencie.
– Nie była to przez przypadek wiewiórka? – zapytała. Przypomniały mi się złowieszcze oczy za kominiarką.
Były tak czarne, że nie mogłam odróżnić źrenic od tęczo wek. Czarne jak… oczy Patcha.
– Zobacz, plączę z radości – rzekła Vee, czule obejmując maskę auta. – Maleńka rysa i nic więcej!
Udałam, że się uśmiecham, chociaż ściskało mnie w żołądku. Jeszcze pięć minut temu okno było roztrzaskane, a drzwiczki wgniecione. Sądząc po obecnym stanie auta, do niczego nie doszło. Nie: to jakiś obłęd! Przecież widziałam, jak przebija szybę pięścią, i czułam, jak wpija mi się paznokciami w ramię. Czy nie?
Starałam się z całych sił, ale nie mogłam sobie nic przypomnieć. Przez głowę przemykały strzępy obrazów. Coraz bardziej niewyraźne. Czy facet był wysoki? Niski? Szczupły? Przypakowany? Czy coś mówił?…
Nic nie pamiętałam. I to właśnie było najstraszniejsze.
Vee i ja wyszłyśmy z jej domu piętnaście po siódmej rano i pojechałyśmy do bistra Enzo na szybkie śniadanie w postaci gorącego mleka. Byłam wciąż zlodowaciała ze strachu, więc objęłam porcelanową filiżankę, próbując się ogrzać. Przed wyjściem wzięłam prysznic, założyłam pożyczone z szafy Vee koszulkę i kardigan, umalowałam się szybko, ale prawie żadna z tych czynności nie została mi w pamięci.
– Nie patrz teraz – szepnęła Vee – ale w naszą stronę filuje Zielony Sweter i ocenia twoje nogi przez dżinsy… O! Zasalutował do mnie. Nie żartuję. Dwoma palcami, jak wojskowy. Urocze.
Nie słuchałam jej. Wczorajsze zajście tłukło mi się w głowie całą noc, odganiając możliwość zaśnięcia. Miałam poplątane myśli, suche i ciężkie powieki i nie mogłam się na niczym skupić.
– Zielony Sweter wygląda normalnie, ale facet koło niego to najwyraźniej ostra sztuka – oznajmiła Vee. – Wysyła sygnał: „Lepiej ze mną nie zadzierać". No, zobacz, czy nie wygląda jak pomiot Drakuli. Powiedz, że mi się zdaje.
Podniósłszy lekko wzrok, by niepostrzeżenie zerknąć, zobaczyłam subtelną, piękną twarz. Blond włosy do ramion.
Oczy koloru chromu. Nieogolony. Chłopak miał na sobie marynarkę uszytą na miarę, zielony sweter i designerskie dżinsy.
– Zdaje ci się – powiedziałam.
– Nie zauważyłaś tych głęboko osadzonych oczu? Trójkącika włosów nad czołem? Ani że to chudy dryblas? Chyba odpowiadałby mi pod względem wzrostu…
Vee, która mierzy sto osiemdziesiąt trzy centymetry, ma odpał na punkcie obcasów. Wysokich. Poza tym, z zasady nie umawia się z niższymi facetami.
– Okej, co jest? – zapytała. – Wyizolowałaś się jak nigdy. Chyba nie przez tę rysę na szybie, prawda? Co z tego, że potrąciłaś zwierzę? Każdemu może się zdarzyć. Oczywiście w twoim przypadku szanse na coś takiego byłyby sto razy mniejsze, gdybyście się z mamą wyniosły z tej głuszy.
Zamierzałam wyznać Vee całą prawdę o nocnym zajściu. Wkrótce. Potrzebowałam tylko trochę czasu, żeby sobie wszystko dobrze poukładać. Problem w tym, że nie miałam pojęcia, w jaki sposób. Szczegóły, które mi zostały w głowie, i tak były już dość fragmentaryczne. Tak jakby moją pamięć starannie wymazano gumką. Ale też nie da się ukryć, że okna dodge'a zalewała kaskada deszczu i świat zupełnie stracił kontury… A może naprawdę potrąciłam jelenia?
– Mmm, zobacz – odezwała się Vee. – Zielony Sweter wstaje. Na pewno regularnie chodzi na siłownię. A teraz z całą pewnością zmierza w naszą stronę, w pogoni za towarem, to znaczy za tobą.
Pół sekundy później usłyszałyśmy miły niski glos:
– Witam.
Spojrzałyśmy na niego równocześnie. Zielony Sweter stał o krok od naszego stolika, z rękami wsuniętymi w kieszenie dżinsów, tak że wystawały kciuki. Miał niebieskie oczy i styIowo zmierzwione jasne włosy, niedbale opadające na czoło.
– Witamy – odpowiedziała Vee. – Ja jestem Vee, a to Nora Grey.
Popatrzyłam na nią krzywo. Denerwowało mnie, gdy mi przypinała etykietkę w postaci nazwiska – czułam, że przy spotkaniu z nieznajomym chłopcem burzy to niepisaną umowę między dziewczynami, a co dopiero najlepszymi przyjaciółkami. Kiwnęłam do niego bez entuzjazmu i uniósłszy filiżankę do ust, momentalnie sparzyłam sobie język.
Chłopak przywlókł krzesło od stolika obok, ustawił je na odwrót i siadł okrakiem, wspierając ramiona tam, gdzie normalnie powinny się znajdować plecy.
– Jestem Elliot Saunders – przedstawił się i wyciągnął do mnie rękę. Uścisnęłam ją stanowczo za bardzo oficjalnie. – A to Jules – dodał, wskazując podbródkiem kolegę, klóry wbrew ocenie Vee okazał się nie „wysoki", tylko wprost gigantyczny.
Jules rozsiadł się koło Vee; był tak wielki, że krzesło pod nim nagle jakby się skurczyło.
– W życiu nie widziałam tak wysokiego faceta – zwróciła się do niego Vee. – Serio, ile masz wzrostu?
– Dwieście osiem centymetrów – odburknął Jules, po czym rozwalił się na krześle z założonymi rękami.
– Może macie na coś ochotę? – odchrząknąwszy, zaproponował Elliot.
– Dzięki – odparłam, podnosząc filiżankę. – Już zamówiłam.
Vee kopnęła mnie pod stołem.
– Zje pączka z kremem waniliowym. I ja też poproszę.
– To już nie jesteś na diecie? – spytałam. Odczep się. Laska wanilii to owoc. Brązowy owoc. Warzywo. -Masz pewność? Nie miałam.
Jules przymknął oczy i ścisnął grzbiet nosa. Najwidoczniej był zachwycony naszym towarzystwem tak, jak ja ich obecnością.
Kiedy Elliot szedł w stronę baru, nieśmiało podążyłam za nim wzrokiem. Na pewno uczył się w ogólniaku, ale chyba nie w naszym, bobym go zapamiętała. Był otwarty, towarzyski, ani krzty przeciętności. Gdybym nie była taka roztrzęsiona, pewnie bym się nim zainteresowała. Tak po przyjacielsku, a może i bardziej.
– Mieszkasz w okolicy? – zagadnęła Julesa Vee.
– Mhm.
– Uczysz się?
– W ogólniaku Kinghorn – powiedział to z lekką wyższością.
– Nie słyszałam o nim.
– To szkoła prywatna. W Portland. Zajęcia zaczynamy o dziewiątej. – Odchylił rękaw i spojrzał na zegarek. Vee zanurzyła palec w pianie mleka i oblizała go.
– Droga?
Po raz pierwszy Jules popatrzył na nią. Rozwarł oczy tak szeroko, że zajaśniały mu białka.
– Pewno jesteś bogaty? – dodała Vee.
Jules omiótł ją takim spojrzeniem, jakby przed chwilą zabiła mu na czole muchę. Odsunął się od nas z krzesłem o kilkanaście centymetrów.
Elliot wrócił do stolika z sześcioma pączkami.
– Dwa z kremem waniliowym dla pań – powiedział, podsuwając mi pudełko – i cztery z lukrem dla mnie. Muszę się teraz najeść, bo nie wiem, co dają w stołówce w Cold-water.
Vee o mało nie wypluła mleka.
– Uczysz się w Coldwater?!
– Od dziś. Właśnie się przeniosłem z Kinghorn.
– Ja z Norą też tam chodzimy – oznajmiła Vee. – Patrz, jak to się świetnie składa. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, pytaj śmiało; nawet o to, kogo masz zaprosić do Spring Fling. My nie mamy chłopaków… jeszcze.