– Coś więcej?
– Wiedzą nabytą poprzez doświadczenia i obserwację. Pięknie. Jak na przesłuchaniu do nagrania audiobooka z naszego podręcznika do biologii.
– Własnymi słowami – zażądał trener.
Dotknęłam końcem języka górnej wargi, szukając jakiegoś synonimu.
– Nauka jest dochodzeniem.
Zabrzmiało to jak pytanie.
– Nauka faktycznie jest dochodzeniem – rzekł trener, zacierając ręce. – Nauka wymaga od człowieka przeobrażenia się w szpiega.
Ujęta w ten sposób nauka wydawała się wręcz frajdą. Zbyt dobrze jednak znałam McConaughy'ego, by sobie robić nadzieje.
– Pomyślne dochodzenie wymaga praktyki – ciągnął.
– Seks też – zawołał ktoś, znów z tyłu sali. Wszyscy powstrzymaliśmy się od śmiechu, a trener pogroził przestępcy palcem.
– Tego wam dziś nie zadam. – McConaughy znowu zwrócił się do mnie: – Noro, siedzisz z Vee od początku roku.
Skinęłam głową, niestety przeczuwając, do czego zmierza.
– I obie redagujecie e-zin. Przytaknęłam.
– Na pewno zdążyłyście się już dobrze poznać.
Vee kopnęła mnie pod stołem. Wiedziałam, o czym myśli. Że facet nie ma pojęcia, ile o sobie wiemy. I nie chodzi mi tylko o sekrety, które powierzamy pamiętnikom. Vee sianowi moje całkowite przeciwieństwo. Ma zielone oczy, jasnopopielate włosy i kilka kilogramów nadwagi. Ja jestem ciemnooką brunetką o wielkiej burzy loków, którym nie daje rady nawet najlepsza prostownica. Mam też nogi długie jak barowy stołek. Mimo tych różnic łączy nas niewidzialna więź, którą musiałyśmy nawiązać na długo przed przyjściem na świat – i obie dałybyśmy się pokroić, że przetrwa do końca naszych dni.
Trener rozejrzał się po klasie.
– Założę się. że każde z was nieźle zna osobę, z którą siedzi, bo przecież nie bez powodu wybraliście sobie miejsca. Ze względu na poufałość. Niestety, wyborny detektyw unika poufałości, gdyż tępi ona instynkt badawczy. Dlatego też dzisiaj ustalimy nowe rozmieszczenie was przy stolach.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Vee mnie wyprzedziła:
– To jakaś paranoja! Jest kwiecień, czyli prawie koniec roku. Nie może pan teraz wyprawiać takich rzeczy.
Na twarzy trenera pojawił się uśmieszek.
– Mogę wyprawiać takie rzeczy do ostatniego dnia semestru. A jeśli oblejecie mój egzamin, wrócicie tutaj w przyszłym roku i będę je wyprawiał nadal.
Vee skrzywiła się do niego. Jest znana z tej krzywej miny, spojrzenia, które zawiera niemal słyszalny syk. Jednak wyraźnie odporny na nie trener podniósł gwizdek do ust, tak że już nie było o czym dyskutować.
– Osoby siedzące z lewej strony stołów, czyli po waszej lewej, przesiadają się o jedno miejsce do przodu. A te siedzące dotąd przed nimi… tak, Vee, ty też… przenoszą się do tyłu.
Vee wepchnęła notatnik do plecaka i gwałtownie zasunęła zamek. Zagryzając wargi, machnęłam jej na pożegnanie, po czym się obejrzałam, aby sprawdzić, kto zajmuje miejsce za nią. Znałam nazwiska wszystkich kolegów i koleżanek z klasy… prócz jednego: chłopaka, który miał do mnie teraz dołączyć. Trener nigdy go nie wywoływał, co chyba mu odpowiadało. Siedział zgarbiony przy stole za naszym, spokojnie patrząc przed siebie chłodnymi czarnymi oczami. Jak zwykle. Do głowy by mi nie przyszło, że siedzi tam tak dzień w dzień ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Z pewnością nad czymś rozmyślał, ale, wiedziona intuicją, uznałam, że lepiej nie wiedzieć nad czym.
Położył na stole książkę do biologii i siadł na dawnym krześle Vee.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Cześć, jestem Nora.
Przeszył mnie czarnymi oczami, lekko wykrzywiając usta. Moje serce zamarło na chwilę, w której niby cień zapadła nade mną jakaś ponura ciemność. Zaraz zresztą zniknęła, ale ja przyglądałam mu się nadal. Nie uśmiechał się przyjaźnie. Był to uśmiech, który oznaczał kłopoty. Niechybne.
Skupiłam wzrok na tablicy. Barbie i Ken gapili się na mnie z dziwnie wesołymi twarzyczkami.
– Rozmnażanie ludzi to nieco lepki temat…
– Błeeeee! – jęknęli chórem uczniowie.
– Wymaga dojrzałego podejścia. I tak jak w przypadku każdej nauki przyrodniczej, najlepiej zapoznawać się z nim na drodze dochodzenia. Do końca dzisiejszych zajęć poćwiczycie śledztwo, próbując dowiedzieć się jak najwięcej o nowym koledze. Na jutro macie przynieść sprawozdania z tych badań i wierzcie mi, sprawdzę, czy są autentyczne. Uczymy się tu biologii, a nie angielskiego, więc niech was nie kusi, aby zmyślać odpowiedzi. Chcę widzieć prawdziwą interakcję i pracę zespołową.
Pobrzmiewało to pogróżką: „bo popamiętacie" Siedziałam spokojnie. Teraz był jego ruch. Gdy wcześniej się uśmiechnęłam, nic dobrego z tego nie wyszło. Zmarszczyłam nos, próbując się zorientować, czym pachnie. Nie papierosami. Czymś bardziej intensywnym i paskudnym.
Cygarami.
Napotkawszy wzrokiem zegar na ścianie, zaczęłam wystukiwać ołówkiem rytm wskazówki sekundowej. Położyłam łokieć na stole i wsparłam podbródek na pięści. Westchnęłam.
No niezłe. W tym tempie niczego się nie dowiem. Gapiąc się przed siebie, usłyszałam jednak miękkie wodzenie piórem po papierze. Pisał – ciekawe co. Dziesięć minut siedzenia przy jednym stole nie uprawniało go jeszcze do wydawania opinii na mój temat. Zerknęłam w jego notatnik i stwierdziłam, że ma już kilka linijek tekstu, którego wciąż przybywało.
– Co piszesz? – zapytałam.
– I mówi po angielsku – odpowiedział, równocześnie to zapisując, łagodnym, a zarazem leniwym ruchem dłoni.
Pochyliłam się nad nim na tyle blisko, na ile starczyło mi odwagi, próbując przeczytać, co napisał, ale momentalnie złożył kartkę na pól i nie zobaczyłam nic.
– Co napisałeś? – spytałam stanowczo.
Sięgnął przez stół po mój czysty arkusz, przysunął go do siebie i zmiął w kulkę. Nim zdążyłam zaprotestować, celnym strzałem wrzucił ją do kosza na śmieci przy biurku trenera.
Chwilę wpatrywałam się w kosz, targana niedowierzaniem i wściekłością, po czym otworzyłam notatnik na czystej stronicy.
– Jak się nazywasz? – spytałam, z ołówkiem w pogotowiu.
Spojrzałam na niego znowu tylko po to, żeby zobaczyć ten posępny uśmiech, który chyba tym razem miał mnie ośmielić, abym coś od niego wyciągnęła.
– Nazwisko? – powtórzyłam z nadzieją, że głos załamuje mi się tylko w wyobraźni.
Mów mi Patch. Serio. Tak mnie nazywaj. Mówiąc to, lekko mrugnął, uznałam więc, że ze mnie kpi.
– Co robisz w wolnym czasie? – zapytałam.
– Nie miewam wolnego czasu.
– Myślę, że to jest zadanie na ocenę, więc może zechcesz być miły?
Wychylił się do tyłu, krzyżując ręce za głową.
– Miły?
Przekonana, że to znów aluzja, stwierdziłam, że bezpieczniej będzie się wycofać.
– W wolnym czasie, powiadasz – rzeki w zadumie. – Robię zdjęcia.
Drukowanymi literami zapisałam: FOTOGRAFIA.
– Jeszcze nie skończyłem – ciągnął. – Szykuję duży cykl fotek felietonistki pewnego e-zinu, która propaguje żywność ekologiczną, potajemnie para się poezją i drży na samą myśl, że będzie musiała wybierać między Stanford, Yale i… zaraz, jak się nazywa ten wielki na „H"?
Patrzyłam na niego przez chwilę, wstrząśnięta, że w niczym się nie myli. I nie odniosłam wrażenia, że tylko zgaduje. Wszystko wiedział. A ja chciałam się dowiedzieć skąd. Natychmiast.
– Ale nie wylądujesz na żadnym z nich – dodał.
– Doprawdy? – spytałam bez namysłu.
Chwycił moje krzesło pod siedzeniem i przyciągnął mnie do siebie. Niepewna, czy mam dać drapaka, pokazując, że się boję, czy nie robić nic i udawać znudzenie, wybrałam drugą opcję.