Выбрать главу

Wróciłam do kuchni i podniosłam słuchawkę telefonu. Spojrzałam na to, co zostało z wypisanych mi na ręce siedmiu cyfr. Skrycie liczyłam, że Patch nie odbierze. Jeśli będzie nieosiągalny i nie zechce mi pomóc w zadaniu, będę mogła przekonać trenera, żeby jednak nas przesadził. Pełna nadziei, wystukałam numer.

Odebrał po trzecim sygnale.

– O co chodzi?

Rzeczowym tonem zapytałam:

– Dzwonię, żeby spytać, czybyśmy się dziś nie spotkali. Wiem, że jesteś zajęty, ale…

– Nora – wypowiedział moje imię, jakby to była puenta dowcipu. – Myślałem, że nie zadzwonisz. Nigdy.

Byłam wściekła na siebie, że zlekceważyłam własne słowa. Byłam wściekła na Patcha, że mi to wypomniał. I wściekła na trenera i jego pokopane zadania. Otworzyłam usta z nadzieją, że powiem coś mądrego.

– Więc jak? Spotkamy się czy nie?

– Tak się składa, że nie mogę.

– Nie możesz czy nie chcesz?

– Jestem pochłonięty grą w bilard – w jego glosie usłyszałam rozbawienie. – To bardzo ważna rozgrywka.

Z odgłosów w słuchawce wywnioskowałam, że nie kłamie – na temat gry w bilard. Wciąż jednak wydawało mi się dyskusyjne, czy jest ona ważniejsza od mojego zadania domowego.

– Gdzie jesteś? – zapytałam.

– W Bo's Arcade. Nie czułabyś się tu dobrze.

– To zróbmy ten wywiad przez telefon. Mam tu listę pytań, więc…

Przerwał połączenie.

Z niedowierzaniem spojrzałam na słuchawkę – i wyrwałam kartkę z notesu. W pierwszej linijce napisałam „Palant". Poniżej dodałam: „Pali cygara. Umrze na raka płuc. Oby jak najszybciej. Świetna forma fizyczna".

Natychmiast zabazgrałam ostatnią uwagę, żeby nie dało się jej odczytać.

Zegar mikrofalówki wskazał dziewiątą pięć. Uznałam, że zostały mi dwie możliwości. Sfabrykowanie wywiadu z Patchem albo wycieczka autem do Bo's Arcade. Pierwsza byłaby całkiem kusząca, gdybym tylko umiała zagłuszyć w sobie przestrogę McConaughy'ego, że sprawdzi autentyczność wszystkich odpowiedzi. Wiedziałam o Patchu stanowczo za mało, żeby zamydlić trenerowi oczy. A druga? Nie kusiła mnie zupełnie.

Z podjęciem decyzji zwlekałam dostatecznie długo, by zadzwonić do mamy. W związku z jej pracą i wiecznymi wyjazdami umówiłyśmy się między innymi, że będę zachowywać się odpowiedzialnie, a nie jak córka, która wymaga ciągłego pilnowania. Lubiłam swoją wolność i nie chciałam dawać mamie powodów, żeby obcięła mi kieszonkowe i znalazła sobie pracę na miejscu, by mieć mnie na oku.

Po czwartym sygnale odezwała się poczta głosowa.

– To ja – powiedziałam. – Chciałam się tylko zameldować. Mam jeszcze do skończenia zadanie na biologię, a potem idę do łóżka. Jak chcesz, to zadzwoń jutro w porze lunchu. Kocham cię.

Po odłożeniu słuchawki, w szufladzie kredensu znalazłam dwudziestopięciocentówkę. Trudne decyzje najlepiej powierzać losowi.

– Jak wypadniesz ty, to jadę – poinformowałam profil Jerzego Waszyngtona – a jak reszka, zostaję.

Rzuciłam monetę w górę, przycisnęłam ją do wierzchu dłoni i odważyłam się zerknąć… Serce zabiło szybciej i pomyślałam, że nie wiem, co to właściwie znaczy.

– Sprawa wymyka mi się spod kontroli – szepnęłam. Zdecydowana załatwić sprawę jak najprędzej, sięgnęłam po leżącą na lodówce mapę, wzięłam kluczyki i cofnęłam na podjeździe mojego fiata spidera. W 1979 roku pewnie uchodził za piękny, ale ja nie przepadałam za czekoladowym brązem jego karoserii, za rdzą, która prawie całkiem zeżarła tylny błotnik, ani za popękanymi siedzeniami z białej skóry.

Okazało się, że wtulony w wybrzeże klub Bo's Arcade jest o wiele dalej, niżbym chciała – jakieś trzydzieści pięć minut drogi od domu. Z mapą rozpłaszczoną na kierownicy, postawiłam auto na parkingu za sporym budynkiem z pustaków, z rozbłyskującym neonem:

BO`S ARCADE: DZIKI CZARNY PAINTBALL I SALA BILARDOWA OZZA

Ziemia pod murem zapaćkanym graffiti upstrzona była niedopałkami. Stwierdziłam, że na pewno złażą się tam przyszli członkowie lvy League i wzorowi obywatele. Starałam się myśleć wzniosie i nonszalancko, ale coś jakby kłuło mnie w żołądku. Sprawdziwszy dwa razy, czy zamknęłam wszystkie drzwi, skierowałam się do środka.

Stanęłam w kolejce, licząc, że uda mi się wejść na krzywy ryj. Gdy grupka przede mną kupowała bilety, przecisnęłam się naprzód i poszłam w kierunku labiryntu wyjących syren i rozmigotanych świateł.

– Myślisz, że to impreza za darmochę? – ryknął za mną ochrypły od dymu głos.

Zawróciłam i puściłam oko do mocno wytatuowanego kasjera.

– Nie przyszłam się bawić. Ja tylko kogoś szukam.

– Chcesz wejść, musisz zapłacić – odburknął.

Położył dłonie na kontuarze kasy, do którego przymocowano żyłką cennik, wskazując, że jestem winna piętnaście dolarów. Płatność wyłącznie w gotówce.

Nie miałam pieniędzy. A zresztą gdybym miała, wolałabym ich nie marnować na kilka minut pogawędki z Patchem o jego życiu osobistym. Ogarnęła mnie złość na to cale rozsadzanie i na to, że w ogóle się tu znalazłam. Chciałam tylko go odszukać i potem pogadać z nim na zewnątrz. Nie po to przejechałam taki kawał drogi, żeby się stamtąd wynieść z pustymi rękami.

– Jeśli nie wrócę za dwie minuty, zapłacę te piętnaście dolców – powiedziałam. Zanim jednak zdążyłam lepiej rozeznać się w sytuacji albo wykrzesać z siebie odrobinę cierpliwości, zrobiłam coś zupełnie nie w moim stylu i przelazłam pod barierką. Nie zatrzymując się, pognałam w głąb klubu, wypatrując Patcha. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje, ale byłam jak tocząca się śnieżna kula, która nabiera pędu. Marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć faceta i zaraz się stamtąd wymiksować.

Kasjer pognał za mną z wrzaskiem:

– Ej, ty!

Patcha na sto procent nie było na głównym poziomie, więc zbiegłam po schodach na dół, podążając za napisami, które kierowały do Sali Bilardowej Ozza. U podnóża schodów, w przyćmionym świetle halogenowych reflektorków zobaczyłam kilka stolików do pokera. Wszystkie miejsca były pozajmowane. Pod niskim stropem wisiał kłąb dymu z cygar, prawie tak gęsty jak mgła otaczająca mój dom. Między stolikami do pokera i barem ledwie mieścił się rząd stołów do bilardu. Pochylony nad tym stojącym najdalej ode mnie, Patch szykował się do skomplikowanego zagrania po bandzie.

– Patch! – zawołałam.

W tej samej chwili dźgnął kijem, wbijając go w blat stołu. Błyskawicznie podniósł głowę i spojrzał na mnie, zdumiony i zaciekawiony.

Kasjer, który zbiegł za mną ciężkim krokiem, ścisnął mi ramię jak w imadle.

– Na górę. Już!

Patch znów wykrzywił usta w ledwie dostrzegalny uśmieszek. Trudno mi było stwierdzić: kpiący czy przyjazny.

– Ona jest ze mną.

Musiało to wywrzeć wrażenie na kasjerze, który rozluźnił uścisk. Zanim zdążył się rozmyślić, strząsnęłam z siebie jego rękę i przemknęłam między stolami w stronę Patcha. Próbowałam stawiać wielkie kroki, ale zbliżając się do niego, stopniowo traciłam pewność siebie.

Natychmiast dotarło do mnie, że zachowuje się inaczej niż w szkole. Nie umiałam określić, na czym polega ta odmienność, ale poczułam ją jak prąd.

Czyżby przypływ złości?

Pewność.

Większa swoboda bycia. I te czarne oczy, wbite we mnie. ściągające każdy mój ruch jak magnes. Dyskretnie przełknęłam ślinę i starałam się zignorować mdlące pląsy żołądka.