– No i?
– Nie sądzisz, że to trochę… dziwne?
– Jak chcesz wiedzieć, czy myślę, że Elliot mógł go jej podrzucić, to tak, jasne. Taki dziany chłopak zawsze się jakoś wywinie. Pewnie najął kogoś do podrzucenia listu. Jak się ma trochę forsy, to łatwizna.
– Elliot chyba nie jest zbyt zamożny – odparłam. Zawsze wydawało mi się, że to Jules ma pieniądze. Vee aż piała z zachwytu nad jego domem. – Z tego co wiem, w Kinghorn uczył się tylko dzięki stypendium…
– Stypendium? – powtórzyła, prychając. – Chyba się naćpałaś? Skoro był taki biedny, to ciekawe za co kupił jej mieszkanko?
Z trudem ukryłam zaskoczenie.
– Naprawdę?!
– Ciągle się tym chwaliła. Myślałam, że zwariuję.
– Po co kupił jej mieszkanie?
Whitney spojrzała na mnie, biorąc się pod boki.
– Nie udawaj, że jesteś taka tępa. Aha. Prywatność i intymność. Okej.
– A czemu Elliot przeniósł się z Kinghorn?
– Co? Nie wiedziałam.
Słuchając jej odpowiedzi, starałam się przywołać z pa mięci niezadane jeszcze pytania.
– Spotykał się tu też z przyjaciółmi czy tylko z Kjirsten?
– Myślisz, że pamiętam? – Rozdrażniona, wzniosła oczy do nieba. – Wyglądam, jakbym miała pamięć fotograficzną?
– A kojarzysz takiego wysokiego gościa? Naprawdę wysoki. Długie jasne włosy, przystojny, ubrania na miarę.
Whitney zdarła zębami nierówny brzeg paznokcia i wsunęła go do kieszeni fartuszka.
– Tak. Trudno byłoby go nie zapamiętać. Markotny, w ogóle się nie odzywał. Był tu ze dwa razy. Nie tak dawno temu. Mniej więcej wtedy, kiedy zmarła Kjirsten. Pamiętam, bo w Dniu Świętego Patryka podawaliśmy kanapki z konserwą wołową i nijak nie dał się namówić. Gapił się na mnie tak, jakby chciał mi poderżnąć gardło. Czekaj… Coś mi się przypomniało. Nie żebym była wścibska, no ale mam uszy i nieraz samo coś mi wpadnie. Ostatnio, jak ten wysoki siedział tu z Elliotem, gadali o jakimś sprawdzianie.
– Szkolnym?
– Skąd mam wiedzieć? Tak jakby ten wysoki oblał sprawdzian i Elliot był niezadowolony. Wypadł stąd jak burza. Nawet nie dojadł kanapki.
– Mówili o Kjirsten?
– Wysoki przyszedł pierwszy, spytał, czy Kjirsten w pracy. Powiedziałam, że nie, i wtedy zadzwonił gdzieś z komórki. Dziesięć minut później wszedł Elliot. Zawsze obsługiwała go Kjirsten, a że jej nie było, ja ją zastąpiłam. Nawet jeśli o niej rozmawiali, nic do mnie nie dotarło. Ale ten wysoki to chyba za nią nie tęsknił.
– Pamiętasz coś jeszcze?
– To zależy. Weźmiesz deser?
– Może kawałek ciasta.
– Ciasto? To ja ci poświęcam pięć minut cennego czasu, a ty chcesz zamówić tylko ciasto? Myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, jak sobie z tobą ucinać pogawędkę?
Rozejrzałam się po sali. Była prawie pusta. Poza mężczyzną czytającym gazetę przy barze, byłam jedyną klientką.
– Okej… – Przebiegłam wzrokiem kartę.
– Do popicia ciasta najlepsza będzie malinowa lemoniada. – Zanotowała. – A na koniec jeszcze kawka. – Dopisała do rachunku. – I za to spodziewam się dodatkowych dwudziestu procent. – Zadowolona z siebie, wsunęła bloczek do fartuszka i kręcąc biodrami, poszła do kuchni.
ROZDZIAŁ 21
Tymczasem na zewnątrz ochłodziło się i zaczęło mżyć. Wśród mgły, która zawisła nad ulicami, latarnie płonęły niesamowitym, trupim blaskiem. Pospiesznie wyszłam z bistra, dziękując Bogu, że sprawdziłam prognozę pogody i zabrałam parasolkę. Po drodze widziałam, jak w barach zbierają się ludzie.
Zbliżając się do przystanku, poczułam na szyi znajome lodowate tchnienie. Jak tej nocy, kiedy ktoś zaglądał mi przez okno do pokoju, jak w Delphic i wówczas, gdy Vee wyszła z Victoria's Secret w mojej kurtce. Schyliłam się. udając, że zawiązuję sznurówkę, i ukradkiem rozejrzałam się wokół. Chodnik po obu stronach ulicy był pusty.
Gdy zapaliło się zielone światło, przeszłam na druga stronę. Przyspieszając kroku, wsunęłam torebkę pod ramię, pełna nadziei, że autobus się nie spóźni. Skręciwszy w alejkę za jakimś barem, minęłam grupkę palaczy i wyszłam na ulicę równoległą. Przebiegłam kolejną przecznicę, cofnęłam się i zrobiłam jeszcze koło. Co parę sekund oglądałam się za siebie.
Usłyszałam warkot autobusu, który po chwili wyjechał zza rogu, materializując się we mgle. Gdy zwolnił przy krawężniku, wsiadłam. Byłam jedyną pasażerką.
Usiadłam kilka miejsc za kierowcą i zgarbiłam się, żeby mnie nie widział. Drzwi się zamknęły i autobus pomknął naprzód. O mało nie westchnęłam z ulgą, gdy w komórce pojawił się SMS od Vee:
„Gdzie jesteś?"
„Portland – odpisałam. – A ty?"
„Też. Na imprezie z Julesem i Elliotem. Spotkajmy się".
„Co robisz w Portland?"
Nie czekając, aż odpisze, zadzwoniłam do niej. Rozmawia się szybciej, a sprawa była poważna.
– I jak? – zapytała. – W nastroju na imprezę?
– Mama wie, że bawisz się w Portland z dwoma facetami?
– Nie denerwuj się tak, skarbie.
– Nie wierzę, że przyjechałaś do Portland z Elliotem! -Ogarnęło mnie złe przeczucie. – Wie, że ze mną rozmawiasz?
– Co ty, żeby cię zabił?! Nie wie, sorry. Poleciał po coś z Julesem do Kinghorn i marznę tu solo. Przydałoby mi się towarzystwo. Ej! – wrzasnęła na kogoś. – Ręce przy sobie, dobra? Przy sobie! Nora? Jestem w dosyć nieciekawej okolicy. Pospiesz się, okej?
– Gdzie jesteś?
– Czekaj… Więc tak: dom po przeciwnej stronie ma numer 1727. Ulica nazywa się chyba Highsmith.
– Postaram się być tam jak najszybciej. Ale nie zostanę. Wracam do domu i ty jedziesz ze mną. Niech się pan zatrzyma! – krzyknęłam do kierowcy.
Przyhamował i walnęłam nosem o siedzenie przed sobą.
– Którędy do Highsmith? – spytałam, kierując się do przodu.
Kierowca wskazał okna z prawej strony autobusu.
– Na zachód stąd. Masz zamiar iść pieszo? – Zmierzył mnie od stóp do głów. – Ostrzegam, to niebezpieczna dzielnica.
Pięknie.
Przeszłam zaledwie kilkadziesiąt metrów, gdy stało się jasne, że kierowca nie przesadził. Krajobraz zmienił się zasadniczo. Ciekawe wystawy zastąpiły budynki zamalowane graffiti przez uliczne gangi. W zakratowanych oknach panował mrok. Chodniki ginęły we mgle jak opustoszałe ścieżki.
Rozległ się jakiś stukot i po chwili zobaczyłam kobietę pchającą wózek z torbami śmieci. Miała oczy jak rodzynki, ciemne i paciorkowate, i przyglądała mi się bacznie, niemal jak drapieżnik.
– Co my tu mamy? – odezwała się przez szczerbate zęby. Cofnęłam się ostrożnie, przyciskając do siebie torebkę
– Palto, rękawiczki i ładną wełnianą czapkę – wyliczyła. Marzyłam o śliczniutkiej czapce z wełny.
– Dobry wieczór – odchrząknąwszy, starałam się, by zabrzmiało to przyjaźnie. – Może mi pani powiedzieć, jak daleko stąd do Highsmith Street?
Zarechotała.
– Tę drogę wskazał mi kierowca autobusu – dodałam jeszcze mniej pewnie.
– Powiedział, że do Highsmith tędy? – spytała, rozdrażniona. – Znam drogę do Highsmith, ale jest gdzie indziej.
Na próżno liczyłam, że rozwinie tę myśl.
– Mogłaby mnie pani pokierować? – zapytałam.
– Tu mam wszystkie kierunki. – Puknęła się w czoło palcem przypominającym powyginaną, sękatą gałąź. – Wszyściuteńkie.
– Więc którędy do Highsmith? – zachęciłam.
– Za darmo ci nie powiem – zbeształa mnie nagle. – To będzie trochę kosztowało. Dziewczyna musi z czegoś żyć. Nie wiesz, że w życiu nie ma nic za darmo?