– Żądza.
Przełknęłam ślinę.
– Bogactwa?
Z trudem hamując uśmiech, podrapał się po brodzie, jak zwykle, gdy chciał przede mną ukryć, o czym myśli.
– Nie tylko. Stwierdziłem, że gdy upadnę, będę mógł stać się człowiekiem. Podobno anioły, które zwiodły Ewę na pokuszenie i zostały wygnane z raju, utraciły skrzydło i zmieniły się w ludzi. Ich odejście z nieba nie było huczne ani uroczyste. Odbyło się po cichu. Nie wiedziałem, że odarto je ze skrzydeł ani że skazano je na wieczne pragnienie wejścia w ludzkie ciało. Wtedy nikomu nawet się nie śniło o upadłych aniołach. Uznałem więc, że gdy upadnę, stracę skrzydła i zmienię się w człowieka. Szalałem za pewną śmiertelniczką i wydawało mi się, że warto zaryzykować.
– Dabria powiedziała, że możesz odzyskać skrzydła, ratując ludzkie życie. Że mógłbyś być aniołem stróżem. Nie chcesz? – Zdziwiło mnie, że tak się przed tym wzbrania.
– To nie dla mnie. Ja chcę być człowiekiem. Niczego dotąd nie pragnąłem bardziej.
– A Dabria? Skoro nie jesteście razem, to co tu jeszcze robi? Myślałam, że to zwykły anioł. Też chce być człowiekiem?
Patcha jakby zmroziło.
– Nadal jest na ziemi?
– Zatrudniła się w naszej szkole jako nowa psycholożka, pani Greene. Byłam u niej ze dwa razy. – Żołądek podszedł mi do gardła. – Z tego, co zobaczyłam w twojej pamięci, myślę, że chce być bliżej ciebie.
– Co ci powiedziała, gdy się spotkałyście?
– Radziła mi się z tobą nie zadawać, bo masz złą, ponurą przeszłość… – urwałam. – To się chyba zgadza, prawda? -Przeszły mnie ciarki.
– Muszę odstawić cię do domu i na wszelki wypadek poszukać w jej papierach, co znowu kombinuje. – Zerwał całą pościel z łóżka. – Owiń się tym – powiedział, wręczając mi suche prześcieradło.
Pogubiłam się w natłoku komunikatów. Nagle poczułam suchość w ustach.
– Ona cię wciąż kocha. Może próbuje się mnie pozbyć. Nasze oczy się spotkały.
– Kto wie.
Dłuższą chwilę tłukła mi się po głowie zimna, nieprzyjemna myśl. A teraz już niemal krzyczała, że facetem w kominiarce może być właśnie Dabria. Dotąd wydawało mi się, że potrąciłam mężczyznę i Vee też była przekonana, że napadł ją facet… Raptem poczułam, że Dabria okpiła nas obie.
Patch wszedł na moment do łazienki i wrócił w mokrym podkoszulku.
– Pójdę po auto – oznajmił. – Za dwadzieścia minut podjadę pod tylne wyjście. Nie ruszaj się z motelu.
ROZDZIAŁ 25
Po wyjściu Patcha założyłam na drzwi łańcuch. Przesunęłam pod nie krzesło i przyblokowałam klamką. Sprawdziłam też zamki w oknach. Nie miałam pojęcia, czy ochronią mnie przed Dabria – nie wiedziałam nawet, czy chce mi zrobić krzywdę – uznałam jednak, że lepiej nie ryzykować. Po paru minutach kręcenia się po pokoju sprawdziłam telefon, ale wciąż nie działał.
Mama na pewno mnie zabije!
Bez jej wiedzy wymknęłam się z domu i pojechałam do Portland. Ciekawe, jak teraz wytłumaczę sytuację „ja i Patch w motelu". W najlepszym razie da mi szlaban do końca tego roku. Nie! Może zechcieć rzucić pracę i zatrudnić się gdzieś na miejscu. A wtedy musiałybyśmy sprzedać dom i straciłabym resztkę więzi z tatą.
Bodaj po kwadransie wyjrzałam przez dziurkę od klucza. Mrok. Odryglowałam drzwi i gdy już miałam je uchylić, rozbłysło za mną światło. Odwróciłam się jak w obłędzie, myśląc, że to może Dabria, ale pokój był cichy i pusty, tyle że włączyli prąd.
Otworzyłam drzwi z głośnym trzaskiem i wyszłam na korytarz. Krwistoczerwony kiedyś dywan był mocno wy świechtany i cały w niezidentyfikowanych ciemnych plamach. Byłe jak pomalowane ściany obłaziły z farby.
Kierując się zieloną neonową strzałką „wyjście", przeszłam w głąb korytarza i na końcu skręciłam. Gdy tylko pod drzwiami zatrzymał się samochód, niemal jednym susem wskoczyłam na miejsce obok kierowcy.
Kiedy Patch podjechał pod dom, wewnątrz nie paliło się ani jedno światło. Ogarnięta poczuciem winy, pomyślałam, że mama pewnie jeździ teraz po okolicy i próbuje mnie znaleźć. Deszcz ustał i pobocze przysłoniła mgła, zawisając na krzewach jak włosy anielskie. Drzewa wzdłuż podjazdu były powyginane i niemal bezkształtne od ciągłych wiatrów z północy… Po zmroku nieoświetlony dom to coś wyjątkowo niemiłego, ale nasz – z wąskimi oknami, krzywym dachem, zabudowaną werandą i krzakami ostrężyn – wyglądał wręcz jak nawiedzony.
– Przejdę się po domu – powiedział Patch, wysiadając.
– Myślisz, że jest tu Dabria?
– Nie, ale nie zawadzi sprawdzić.
Czekałam w jeepie. Parę minut później Patch stanął w drzwiach od frontu.
– Droga wolna – oznajmił. – Pojadę do szkoły, przeszukam jej gabinet i zaraz wracam. Może zostawiła jakiś trop. – Najwyraźniej niespecjalnie na to liczył.
Rozpięłam pas bezpieczeństwa i pobiegłam do drzwi. Przekręcając gałkę, usłyszałam Patcha na podjeździe. Deski na werandzie skrzypiały pod moimi stopami i znów poczułam się samotna.
Nie zapalając światła, chyłkiem przeszłam się po pokojach na parterze i na piętrze. Wprawdzie Patch już się rozejrzał, ale stwierdziłam, że na wszelki wypadek warto to powtórzyć.
Upewniwszy się, że nikogo nie ma pod łóżkiem, za zasłoną w łazience ani w szafie, wciągnęłam dżinsy i czarny pulower z dekoltem w szpic. Z apteczki pod umywalką w łazience wyjęłam awaryjną komórkę mamy i wklepałam jej numer. Odebrała po pierwszym dzwonku.
– Halo? Nora, to ty? Gdzie jesteś? Umieram z niepokoju! Biorąc głęboki wdech, poprosiłam Boga, by poddał mi sensowną wymówkę.
– Mamusiu… – zaczęłam szczerym i skruszonym tonem.
– Zalało Cascade Road, no i ją zamknęli. Musiałam zawrócić i wynająć pokój w Milliken Mills. Właśnie tu jestem. Nie mogłam się dodzwonić do domu, bo pozrywało kable. Próbowałam dzwonić na komórkę, ale nie odbierałaś.
– Zaraz, zaraz. To dalej jesteś w Milliken Mills?
– No przecież ci mówię.
Bezgłośnie westchnęłam z ulgą i oparłam się o krawędź wanny.
– Nie wiedziałam, też nie mogłam się z tobą skontaktować.
– Z jakiego numeru dzwonisz? – zapytała mama. – Bo nic mi to nie mówi.
– Z awaryjnej komórki.
– A gdzie masz swoją?
– Zgubiłam.
– Co?! Gdzie?
Doszłam do przykrego wniosku, że jedynym wyjściem będzie pewne przekłamanie. Nie chciałam jej denerwować. Do tego wizja szlabanu…
– Musiała się gdzieś zawieruszyć.
Na pewno się znajdzie. Przy trupie kloszardki.
– Odezwę się zaraz, jak otworzą drogi – odpowiedziała mama.
Później zadzwoniłam do Vee, na komórkę. Po pięciu sygnałach włączyła się poczta głosowa
– Gdzie jesteś? – spytałam. – Oddzwoń jak najszybciej.
Rozłączyłam się i wsunęłam telefon do kieszeni, wmawiając sobie, że Vee nic nie grozi, choć instynktownie czułam, że to nieprawda, że jest w niebezpieczeństwie, i z każdą sekundą bałam się o nią coraz bardziej.
Spostrzegłszy na kuchennym blacie buteleczkę z żelazem, natychmiast wzięłam dwie tabletki i popiłam szklanką czekoladowego mleka. Chwilę stałam bez ruchu, czekając, aż lek wniknie do organizmu. Powoli unormował mi się oddech. Podchodząc z kartonem do lodówki, zobaczyłam kogoś w przejściu między kuchnią a pralnią.
U stóp rozlał mi się jakiś zimny płyn. Po chwili dotarło do mnie, że upuściłam mleko.
– Dabria? – przerwałam ciszę. Przekrzywiła głowę ze zdumieniem.
– Wiesz, jak mi na imię? – urwała. – Aha, od Patcha. Cofnęłam się przed nią w stronę zlewu. Zupełnie nie przypominała pani Greene ze szkoły. Miała zmierzwione włosy, a usta jaśniejsze, jakby wygłodniałe. Przenikliwe spojrzenie uwydatniały czarno rozmazane oczy.