Oblizałam usta. Miały dziwny, sucho-lepki smak i cuchnęły strachem.
– Gdzie Vee? Uderzył mnie w twarz.
– Nie zmieniaj tematu. Powinnaś się nauczyć panować nad lękiem. Lęk osłabia zdolność logicznego myślenia i takim jak ja daje ogromne pole do popisu.
Nigdy go takiego nie widziałam. Zwykle był cichy, poważny, obojętny na otoczenie. Trzymał się na uboczu, nie zwracał na siebie uwagi, nie budził podejrzeń. Sprytnie – pomyślałam.
Szarpnął mnie za ramię.
Wpiłam się w niego paznokciami, próbując się wyrwać, ale dał mi pięścią w brzuch. Zatoczyłam się, wzywając w duchu pomocy, która wciąż nie nadchodziła. Osunęłam się na posadzkę. Nie mogłam złapać oddechu.
Musnął palcami ślady, które wyryłam mu na przedramieniu.
– Zapłacisz mi za to!
– Po co mnie tu sprowadziłeś? Czego chcesz? – z trudem tłumiłam histerię.
Powlókł mnie za rękę do końca korytarza. Otworzył drzwi kopniakiem i choć zaparłam się nogami, wepchnął mnie do jakiejś sali. Drzwi się za nami zatrzasnęły. Niewiele widziałam w świetle latarki, którą sobie przyświecał.
Wewnątrz unosiła się znajoma woń kredowego pyłu i zwietrzałych chemikaliów. Ściany ozdabiały plakaty przedstawiające ludzką anatomię i przekroje komórek. Z przodu stał długi czarny granitowy kontuar ze zlewem, a naprzeciw niego – rzędy identycznych laboratoryjnych stołów. Byliśmy w gabinecie biologicznym…
Spostrzegłam błysk metalu. Na podłodze, obok kosza na śmieci, leżał skalpel, który pewnie przeoczyli trener i stróż. Wsunęłam go za pas dżinsów w momencie, kiedy Jules mnie podniósł.
– Musiałem odciąć dopływ prądu – powiedział, kładąc latarkę na najbliższym blacie. – Bo przy świetle nie sposób zabawić się w chowanego. – Przysunąwszy do stołu dwa krzesła, ustawił je naprzeciw siebie. – Siadaj – nie zabrzmiało to jak zaproszenie.
Powędrowałam wzrokiem do okien w odległej ścianie. Może jakoś udałoby mi się tamtędy wymknąć… Instynkt samozachowawczy podpowiadał, żebym nie pokazywała po sobie strachu. Przypomniałam sobie rady z zajęć samoobrony, na które zapisałyśmy się z mamą po śmierci taty. Utrzymuj kontakt wzrokowy… Miej pewną minę… Myśl rozważnie… Akurat, łatwo się mówi.
Jules usadził mnie na krześle. Zalśniło ostrze skalpela.
– Oddaj telefon – nakazał, wyciągając rękę.
– Zostawiłam w samochodzie. Zaśmiał się.
– Chcesz ze mną pogrywać? Zamknąłem w budynku twoją najlepszą przyjaciółkę. Chyba nie powinna czuć się opuszczona. Będę musiał wymyślić dla niej coś ekstra.
Oddałam mu komórkę. Nadludzką siłą zgiął ją na pól.
– No, to zostaliśmy sami. – Wygodnie rozsiadł się przede mną, wyciągając nogi. Jedną rękę zwiesił za oparciem krzesła. – Pogadajmy, Noro.
Rzuciłam się do ucieczki, ale momentalnie chwycił mnie w pasie i usadził z powrotem.
– Hodowałem kiedyś konie – powiedział. – Miałem stadninę, dawno temu we Francji… Piękne były. Najbardziej lubiłem hiszpańskie. Łapano je, dzikie i mi dostarczano. Ujeżdżałem ogiera w ciągu paru tygodni. Ale zdarzały się i trudne do poskromienia. Wiesz, jak sobie z nimi radziłem?
Wzdrygnęłam się przed odpowiedzią.
– Współpracuj, a nic ci się nie stanie – dodał.
Nie wierzyłam mu nawet przez sekundę. Miał coś fałszywego w oczach.
– Widziałam Elliota… – zaskoczyło mnie drżenie własnego głosu, bo choć go nie lubiłam ani mu nie ufałam, to mimo wszystko nie zasłużył na powolną śmierć w mękach. – Ty go tak urządziłeś?
Przysunął się, jakby chciał mi zdradzić tajemnicę.
– Przestępca nigdy nie zostawia śladów. Elliot jest za bardzo zamieszany w sprawę. Za dużo wie.
– Zwabiłeś mnie tu, bo znalazłam artykuł o Kjirsten Hawerson?
Uśmiechnął się.
– Elliot nie wspominał, że wiesz o Kjirsten.
– On ją zamordował… czy ty? – spytałam w jakimś lodowatym olśnieniu.
– Musiałem wystawić jego lojalność na próbę. Uwolniłem go od upokorzeń. Był w Kinghorn na stypendium i wszyscy mu to wypominali. Tylko nie ja. Zostałem jego dobroczyńcą. W końcu przyszło mu wybierać między mną a Kjirsten, a ściśle: między pieniędzmi a miłością. Być żebrakiem wśród książąt to średnia przyjemność. Wiedziałem, że jeśli go przekupię, nie zawiodę się na nim, gdy przyjdzie czas na ciebie.
– A dlaczego na mnie?
– Nadal nie rozumiesz? – Światło wydobyło bezwzględność jego rysów, nadając oczom barwę płynnego srebra. -Manipuluję tobą. Pociągam za sznurki. Używam cię jako przynęty, bo osobnik, którego chciałbym skrzywdzić, jest niezniszczalny. Wiesz kto to?
Straciłam ostrość widzenia i panowanie nad ciałem. Twarz Elliota objawiła mi się nagle jak rozmazany, pozbawiony detali impresjonistyczny obraz. Krew odpłynęła z głowy i ogarnął mnie bezwład. Poczułam, że koniecznie muszę wziąć żelazo i to szybko.
Kolejny cios w twarz.
– Skup się. O kim mówię?
– Nie mam pojęcia – wyszeptałam.
– Wiesz, skąd u niego ta odporność? Nie jest istotą ludzką. Jego ciało nie odbiera żadnych bodźców. Nawet gdybym go zamknął i zaczął torturować, nic by to nie dało. Nie czuje nic, krzty bólu. Jeszcze się nie domyślasz? Ostatnio spędzacie razem wiele czasu. No powiedz, dalej nie wiesz?
Po plecach spłynęła mi strużka potu.
– Co roku z początkiem miesiąca cheszwan przejmuje panowanie nad moim ciałem. Na dwa tygodnie. Tak długo jestem bezwolny. Żadnej swobody czy wyboru. W ciągu tych dwóch tygodni nie mogę opuścić swojego ciała i wrócić, gdy jest po wszystkim. Gdyby tak było, mógłbym o wszystkim zapomnieć, udawać przed sobą, że nic się nie zdarzyło. Ale nie! Wciąż jestem w sobie, uwięziony we własnym ciele i w tym stanie muszę doświadczać każdej chwili -dodał ochryple. – Znasz to uczucie?! Wątpię.
Zamilkłam, żeby go nie prowokować. Zaśmiał się przez zaciśnięte zęby. W życiu nie słyszałam czegoś tak złowieszczego.
– Złożyłem przysięgę, że pozwolę mu przejmować swoje ciało na okres cheszwanu – ciągnął. – Miałem szesnaście lat. – Wzruszył ramionami, ale zabrzmiało to surowo. – Podstępnie zmusił mnie do tego torturami. A potem powiedział, że nie jestem człowiekiem. Wyobrażasz sobie? Nie jestem człowiekiem. Powiedział też, że moja matka, śmiertelniczka, przespała się z upadłym aniołem. – Wykrzywił się paskudnie, a na czoło wystąpiły mu krople potu. – Wiesz, że odziedziczyłem parę cech po ojcu? Jestem oszustem jak on. Objawiam kłamstwa. Sprawiam, że słyszysz głosy.
– Ot, tak. Słyszysz mnie, Noro? Jeszcze się nie boisz? Klepnął mnie po czole.
– Co się tu dzieje, Noro? Jakoś dziwnie cicho.
Jules to Chauncey. Nefil. Przypomniałam sobie znamię i słowa Dabrii. Więc ja i on jesteśmy jednej krwi. W moich żyłach płynie krew monstrum. Spod przymkniętych powiek pociekła mi łza.
– Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? Wskoczyłem ci na maskę. We mgle, w ciemnościach. Byłaś tak podenerwowana, że okpiłem cię bez trudu. Tej pierwszej nocy posmakowałem rozkoszy napawania cię strachem.
– Poznałabym cię – szepnęłam. – Niewielu dorównuje ci wzrostem.
– Nie słuchasz. Potrafię objawiać ci to, co chcę. Sądzisz, że przeoczyłbym szczegół tak znaczący jak mój wzrost? Zobaczyłaś to, co ci nakazałem. Anonimowego mężczyznę w kominiarce.
Pomimo strachu cieszyłam się, że nie tracę zmysłów. Wszystkim kierował Jules. To on był szalony. Zdolność opętywania myśli odziedziczył po ojcu – upadłym aniele.
– Nie splądrowałeś mi pokoju – rzekłam. – Tylko wdrukowałeś mi to w podświadomość. Dlatego, gdy przyjechała policja, wyglądał na nietknięty.