Выбрать главу

Płakała nie dlatego, że ją skrzywdził. Nie sprawił jej żadnego trwałego czy dotkliwego bólu – przynajmniej fizycznego. Płakała, bo – co trudno jej było wyjaśnić – on ją zbezcześcił. Wrzała z nienawiści i wstydu. Chociaż jej nie zgwałcił i nawet nie udało mu się zedrzeć z niej ubrania, zniszczył kryształową bańkę jej prywatnego świata, ten mur, który budowała z wielką pieczołowitością i do którego przywiązywała wielkie znaczenie. Wdarł się do jej zacisza i na wszystkim, co do niej należało, położył swe brudne łapy.

Dzisiejszego wieczoru, przy najlepszym stoliku w Polo Lounge, Wally Topelis zaczął ją przekonywać, że mogłaby opuścić pozycję obronną choć na ułamek cala. Po raz pierwszy w swym dwudziestodziewięcioletnim życiu poważnie zastanawiała się, czy może żyć znacznie mniej defensywnie, niż czyniła to dotychczas. Dzięki wszystkim tamtym dobrym wiadomościom i usilnym prośbom Wally’ego zgodziła się przemyśleć ideę życia w mniejszym strachu. Życie w większym gronie przyjaciół. Więcej wypoczynku. Więcej zabawy. Takie nowe życie to marzenie pełne blasku, które nie spełniało się łatwo, ale warto było o nie walczyć. A Bruno Frye schwycił to marzenie za kruche gardło i zdławił. Przypomniał jej, że świat to niebezpieczne miejsce, ciemna piwnica, w której mrocznych kątach przyczaiły się stwory z sennych koszmarów. I gdy ona właśnie mozolnie starała się wydostać ze swej pustelni, zanim miała szansę nacieszenia się tym światem, który jest na powierzchni, kopnął ją w twarz i cisnął z powrotem tam, skąd pochodziła – w wątpliwości, strach, podejrzenia, w okropną przystań samotności.

Płakała, bo czuła się zbezczeszczona. I dlatego, że czuła się upokorzona. I dlatego, że odebrał jej nadzieję i zdeptał ją w ten sam sposób, w jaki łobuz z placu zabaw niszczy ulubioną zabawkę słabszego dziecka.

ROZDZIAŁ II

Wzory.

Anthony Clemenza był nimi zafascynowany.

O zmierzchu, zanim Hilary Thomas zdążyła już dojechać do domu, w czasie gdy nadal dla odprężenia jeździła po wzgórzach i kanionach, Anthony Clemenza i jego partner, porucznik Frank Howard, przesłuchiwali barmana w Santa Monica. Zachodzące słońce za ogromnymi oknami tworzyło na tle ciemniejącego morza stale zmieniające się nakrapiane srebrem purpurowe i pomarańczowe wzory.

Był to bar dla samotnych zwany „Rajem”, w którym spotykali się chroniczni samotnicy i ofiary niespełnionej miłości. Dotychczasowe tradycyjne miejsca spotkań – kółka kościelne, potańcówki w sąsiedztwie, środowiskowe pikniki i kluby – zostały zniwelowane przez prawdziwe (i socjologiczne) buldożery; tereny, do których one niegdyś należały, były teraz wypełnione wysokimi biurowcami, niebotycznymi kondominiami z cementu i szkła, pizzeriami i pięciopiętrowymi garażami. Bar dla samotnych był miejscem, w którym chłopak z epoki lotów w kosmos spotykał dziewczynę z epoki lotów w kosmos, przystojniak łączył się z nimfomanką, nieśmiała sekretareczka z Chatsworth poznawała społecznie nieprzystosowanego programistę z Burbank i gdzie czasami gwałciciel poznawał swoją ofiarę.

Zdaniem Anthony’ego Clemenzy ludzie w „Raju” tworzyli wzory, które identyfikowały to miejsce. Najpiękniejsze kobiety i najprzystojniejsi mężczyźni siedzieli wyprostowani na barowych stołkach i przy maleńkich stolikach koktajlowych, krzyżowali nogi i łokcie z geometryczną precyzją, przybierali pozy wystawiające na pokaz regularne rysy swych twarzy; i kiedy tak obserwowali się nawzajem i nadskakiwali samym sobie, tworzyli wzory o topornej elegancji. Ci fizycznie mniej atrakcyjni od creme de la creme, ale jednak niezaprzeczalnie pociągający i pożądani, zwykli, stojąc lub siedząc, demonstrować sylwetkę nie tak idealną, nadrabiając pozą i osobowością to, czego im brakowało w wyglądzie. Swoją postawą dowodzili: tu jestem na luzie, swobodny, nie ulegam urokowi tych wspaniałych, wyprostowanych dziewczyn i chłopaków, jestem sobą. W ich towarzystwie garbiono się i kłaniano z gracją, wykorzystując cieszące oko zaokrąglone linie rozluźnionego ciała, aby ukryć lekkie niedoskonałości kości i mięśni. Trzecia i największa grupa w barze składała się z ludzi przeciętnych, ani ładnych, ani brzydkich, którzy tworzyli niepokojące, nieregularne wzory, kiedy tłoczyli się w kątach i miotali miedzy stolikami, częstując się nawzajem gapowatymi uśmiechami i podniecającymi plotkami, zmartwieni, że nikt ich nie pokocha.

Dominującym wzorem „Raju” jest smutek, pomyślał Tony Clemenza. Ciemne pasma nie spełnionych pragnień. Szachowe pole samotności. Cicha rozpacz w kolorową jodełkę.

Tylko, że on i Frank Howard nie mieli tu badać tradycyjnych wzorów ani też zachowań klientów. Byli tu, aby znaleźć ślad prowadzący do Bobby’ego „Anioła” Valdeza.

Bobby Valdez został w kwietniu zwolniony z więzienia po odsiedzeniu siedmiu lat i paru miesięcy w ramach piętnastoletniego wyroku za gwałt i morderstwo. Wyglądało na to, że wypuszczenie go było wielkim błędem.

Osiem lat temu Bobby zgwałcił co najmniej trzy, a najpewniej szesnaście mieszkanek Los Angeles. Policja mogła udowodnić trzy przypadki; podejrzewała pozostałe. Którejś nocy Bobby zaczepił kobietę na parkingu, pod groźbą użycia broni zaprowadził ją do swego samochodu, zawiózł na mało uczęszczaną dziką drogę, prowadzącą przez Hollywood Hills, zdarł z niej ubranie, zgwałcił kilkakrotnie, potem wypchnął z samochodu i odjechał. Zaparkował na skraju drogi, której wąski występ wychodził na długie, urwiste zbocze. Kobieta wypchnięta bez ubrania z samochodu straciła równowagę, przeleciała przez krawędź i wylądowała na rozwalonym płocie. Na pełnych drzazg słupach ogrodzenia z zardzewiałym drutem. Kolczastym drutem. Drut mocno ją poharatał, a ostro zakończony kawałek zmurszałego pala sosnowego szerokości czterech cali przebił jej brzuch na wylot. Traf chciał, że kiedy ulegała Bobby’emu w samochodzie, natrafiła dłonią na zgnieciony odcinek karty kredytowej Union 76, zorientowała się, co znalazła, i nie wypuściła przez całą drogę do płotu, całą drogę do śmierci. Co więcej, policja dowiedziała się, że poszkodowana nosiła tylko jeden rodzaj majtek, podarunek od swego przyjaciela. Każda posiadana przez nią para miała wyhaftowany w kroku ten sam napis: WŁASNOŚĆ HARRY’EGO. Parę takich majtek, podartą i zaplamioną, znaleziono w kolekcji bielizny w mieszkaniu Bobby’ego. Majtki i skrawek papieru w ręce ofiary doprowadziły do aresztowania podejrzanego.

Niefortunnie dla mieszkańców Kalifornii, późniejsze okoliczności procesowe ułożyły się po myśli Bobby’ego. Funkcjonariusze dokonujący aresztowania popełnili drobny błąd proceduralny podczas zabierania go do aresztu, przeoczenie tego typu, które pobudza niektórych prawników do żarliwej retoryki na temat gwarancji konstytucyjnych. Ówczesny sędzia okręgowy, niejaki Kooperhausen, zajęty był odpieraniem oskarżeń o polityczne skorumpowanie piastowanego urzędu. Świadom, że niewłaściwe potraktowanie oskarżonego podczas aresztowania mogło być naruszeniem prawa stanowego, i zajęty ratowaniem własnego tyłka przed węszącymi dziennikarzami, przyjął propozycję adwokata, aby uznać Bobby’ego winnym trzech gwałtów i jednego morderstwa w zamian za oddalenie wszystkich pozostałych, poważniejszych zarzutów. Większość detektywów z wydziału zabójstw, miedzy innymi Tony Clemenza, uważało, że Kooperhausen powinien wystąpić o wyrok skazujący za morderstwo drugiego stopnia, porwanie, napad, gwałt i sodomię. Dowody przemawiały zdecydowanie na korzyść oskarżenia. Karty ułożyły się przeciwko Bobby’emu – a tymczasem los obdarzył go niespodzianym asem.