Po południu ilość światła dochodzącego na poddasze, którego okna wychodziły na wschód, stopniowo malała. Intensywność tego światła też zaczęła się zmniejszać; już nie promieniowało z szybu, co nadawało mu kształt okna. Kąty pokoju powoli zagarniał mrok.
Kiedy na podłogę wpełzły cienie, Bruno zaczął się niepokoić, że owładną nim ciemności. Nie mógł zwyczajnie zapalić lampy, ponieważ lampy nie działały. Do tego domu prądu nie dostarczano od pięciu lat, od pierwszej śmierci jego matki. Jego latarka była bezużyteczna; baterie się wyczerpały.
Bruno przez moment zmagał się z paniką, kiedy patrzył, jak pokój pogrąża się w purpurowo – szarym mroku. Nie bał się przebywać w ciemności poza domem, bo tam zawsze było jakieś źródło światła: padało z domów, latarni ulicznych, przejeżdżających samochodów, gwiazd, księżyca. Ale w zupełnie nie oświetlonym pokoju powracały szepty i pełzające stworzenia i musiał jakoś zapobiec tej podwójnej pladze.
Świece.
Jego matka zawsze trzymała kilka pudełek wysokich świec w spiżarni obok kuchni. Miały być używane w razie awarii zasilania. Był również przekonany, że w spiżarni będą zapałki, co najmniej setka w okrągłej puszce z ciasno przylegającym wiekiem. Nie tknął żadnej z tych rzeczy, kiedy się wyprowadzał; nie zabrał niczego oprócz kilku osobistych przedmiotów i części zbiorów dzieł sztuki, które sam kupił.
Nachylił się, aby zajrzeć w twarz drugiego Bruna i powiedział:
– Schodzę na chwilę na dół.
Wgapiały się w niego zamglone, zmętniałe od krwi oczy.
– Wrócę niedługo – powtórzył Bruno.
On sam nic nie powiedział.
– Idę po kilka świec, żeby mnie nie złapała tu ciemność – powiedział Bruno. – Czy mi się tu nic nie stanie, kiedy mnie tu nie będzie?
Jego drugie ja milczało.
Bruno podszedł do schodów, zaczynających się w kącie pokoju. Prowadziły do sypialni na drugim piętrze. Na klatce schodowej nie było zupełnie ciemno, ponieważ padała na nią odrobina światła z okna na poddaszu. Ale kiedy Bruno otworzył na oścież drzwi na dole, był zaszokowany, gdy odkrył, że w sypialni poniżej panuje czerń. Okiennice.
Otworzył okiennice na poddaszu, kiedy się obudził w ciemnościach tego ranka, ale wszystkie inne okna domu były zaryglowane. Nie odważył się ich otworzyć. Nie było prawdopodobne, że szpiedzy Hilary – Katarzyny spojrzą w górę i zauważą tę jedyną parę otwartych okiennic na poddaszu; ale gdyby miał wpuścić światło do całego domu, z pewnością zauważyliby zmianę i przybiegliby pędem. Cały dom przypominał grób, spowity w wieczną noc.
Stał na schodach i zaglądał do nie oświetlonej sypialni, bojąc się pójść dalej, nasłuchując szeptów.
Żadnego dźwięku.
Ani też ruchu.
Zastanawiał się, czy nie wrócić na poddasze. Ale tak nie mógł rozwiązać swojego problemu. Za parę godzin nadejdzie noc i odbierze mu ochraniające go światła. Musi brnąć dalej do spiżarni i znaleźć świece.
Ociągając się wszedł do sypialni na piętrze, zostawiając otwarte drzwi prowadzące na klatkę, aby korzystać ze słabego, przydymionego światła, które padało z góry z tyłu za nim. Dwa kroki. Potem zatrzymał się.
Czekał.
Słuchał.
Żadnych szeptów.
Puścił drzwi i pośpiesznie przeszedł sypialnię, szukając po omacku drogi między meblami.
Żadnych szeptów.
Dotarł do kolejnych drzwi i potem wszedł na korytarz piętra. Żadnych szeptów.
Przez chwilę, otulony w jednolitą, aksamitną czerń, nie mógł sobie przypomnieć, czy skręcić w lewo, czy w prawo, aby dotrzeć do schodów prowadzących na parter. Potem ustalił swoje położenie i poszedł na prawo, z wyciągniętymi przed siebie rękoma i palcami rozczapierzonymi jak ślepiec.
Żadnych szeptów.
Omal nie spadł ze schodów, kiedy do nich doszedł. Podłoga nagle otworzyła się pod nim i uratował się zataczając w lewo i chwytając niewidoczną balustradę.
Szepty.
Uczepiony kurczowo balustrady, niezdolny cokolwiek widzieć, wstrzymał oddech, pochylił głowę.
Szepty.
Idą wprost na niego.
Krzyknął, ruszył chwiejnie w dół schodów, stracił kontakt z poręczą, potem równowagę, zamłócił ramionami w powietrzu, potknął się, upadł na podest, trafiając twarzą w spleśniały dywan i jego lewą nogę przeszył błysk bólu, którego monotonne echo rozległo się potem w całym ciele; podniósł głowę i usłyszał, że szepty są coraz bliżej; wstał i skowycząc ze strachu, pokuśtykał raptownie do następnego zakrętu, potknął się, gdy nagle znalazł się na parterze, obejrzał się, wytężył wzrok i usłyszał szepty cwałujące w jego kierunku, potężniejące w świszczący ryk i z okrzykiem – Nie! Nie! – ruszył w kierunku tyłu domu korytarzem prowadzącym do kuchni i wtedy otoczyły go szepty, które zwaliły się na niego, nadchodząc z góry, z dołu i z obu jego boków, i pojawiły się też te rzeczy, te straszne pełzające rzeczy – albo rzecz; jedna lub wiele; nie wiedział ile – i kiedy brnął w stronę kuchni, odbijając się w panicznym lęku od ściany do ściany, otrzepywał się i klepał, rozpaczliwie starając się nie dopuścić tych pełzających rzeczy do siebie, i wtedy zderzył się z wahadłowymi drzwiami kuchni, które rozwarły się na oścież, aby go wpuścić, a on obmacał wszystkie ściany pomieszczenia, wyczuł piec, lodówkę, szafki i zlew, aż doszedł do drzwi spiżarni i te rzeczy wiły się na nim cały czas i ciągle słyszał szepty, więc krzyczał bezustannie, ile miał tylko sił w swym zgrzytliwym głosie, otworzył na oścież drzwi spiżarni, zderzył się z mdlącym zapachem stęchlizny, wszedł do spiżarni mimo unoszącego się stamtąd przytłaczającego smrodu, po czym uświadomiwszy sobie, że nic nie widzi i że samym dotykiem nie znajdzie ani świec, ani zapałek wśród licznych słoików i puszek, zawrócił, wszedł z powrotem do kuchni, krzycząc, obijając samego siebie, ścierając te rzeczy oplatające jego twarz, aby nie wdarły mu się do ust i nosa, znalazł zewnętrzne drzwi, które łączyły kuchnię z tylnym gankiem, niezdarnie szarpał zastałe zasuwy, odsunął je wreszcie i gwałtownie otworzył drzwi na oścież.
Światło.
Szare popołudniowe światło, padające z zachodu ukośnie ponad górami Mayacamas, wlało się przez otwarte drzwi i oświetliło kuchnię.
Światło.
Stał przez chwilę w drzwiach, pozwalając obmywać się cudownemu światłu. Był cały pokryty potem. Jego oddech był ciężki i urywany.
Kiedy się już uspokoił, powrócił do spiżarni. Obrzydliwy smród pochodził ze starych puszek i słoików z jedzeniem, które napęczniały i eksplodowały swą zepsutą zawartością, dając początek zielono – czarno – żółtej pleśni i grzybom. Starannie unikając tego bałaganu, znalazł świece i puszkę z zapałkami.
Zapałki były nadal suche i nadawały się do użycia. Zapalił jedną, żeby się upewnić. Widok trzaskającego płomyka podniósł go na duchu.
Na zachód od cessny, mknącej jak błyskawica na północ, kilka tysięcy stóp poniżej niej, na wysokości siedmiu czy ośmiu tysięcy stóp, znad Pacyfiku nadciągały jednostajnie chmury burzowe.
– Jak? – powtórzył pytanie Joshua. – Jak Katarzyna zmusiła bliźniaki, by myślały i zachowywały się jak jedna osoba?
– Jak mówiłam – odpowiedziała mu Hilary – prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy na pewno. Ale z jednej strony wydaje mi się, że musiała dzielić się urojeniami z bliźniętami nieomal od tego dnia, w którym przywiozła je do domu, dużo wcześniej, zanim mogły zrozumieć, co ona do nich mówi. Setki, a może tysiące razy przez całe lata mówiła im, że są synami diabła. Powiedziała im, że urodzili się w czepkach i wyjaśniła, co to oznacza. Powiedziała im, że ich organy płciowe nie są takie jak u innych chłopców. Prawdopodobnie mówiła im, że zginą, jeśli inni ludzie wykryją, kim oni są. Do czasu, w którym byli w stanie kwestionować wszystkie te rzeczy, zostali tak dokładnie zaindoktrynowani, że nie byli w stanie jej nie dowierzać. Dzielili z nią psychozę i jej urojenia. Byli małymi chłopcami żyjącymi w skrajnym napięciu, bojącymi się, że zostaną wykryci, bojącymi się, że ktoś ich zabije. Strach rodzi stres. A nadmiar stresu mógł mocno zmiękczyć ich psychikę. Wydaje mi się, że ten ogromny, bezlitosny, nadludzki stres w ciągu długiego czasu mógł właśnie stworzyć dogodną atmosferę dla stopienia się ich osobowości w taki sposób, jaki sugerował Tony. Wielki, długotrwały stres jako taki nie spowodowałby ich stopienia się ze sobą, ale w jakiś sposób mógł się stać tego podłożem.