Выбрать главу

Zrobił krok w jej kierunku.

Hilary nie ruszyła się z miejsca. Serce jej eksplodowało.

Frye podszedł bliżej.

Trzęsąc się, zeszła na pierwszy stopień znajdujący się tuż za progiem.

* * *

Tony dotarł do szczytu schodów, wspierając się jedną ręką o ścianę, i wtedy usłyszał za sobą szmer. Obejrzał się.

Z sypialni wypełzł Joshua. Był zalany krwią, a jego twarz stała się równie biała jak włosy. Patrzył nie całkiem widzącym wzrokiem.

– Bardzo źle? – spytał Tony.

Joshua oblizał swoje blade wargi.

– Przeżyję – powiedział dziwnym, syczącym i skrzypiącym głosem. – Hilary. Na miłość boską… Hilary!

Tony odepchnął się od ściany i skulony ruszył w dół schodami. Zataczając się, udał się korytarzem w kierunku kuchni, ponieważ słyszał krzyk Frye’a dobiegający z trawnika za domem.

W kuchni otworzył jedną szufladę, potem drugą w poszukiwaniu jakiejś broni.

No dalej, do cholery! Psiakrew!

W trzeciej szufladzie były noże. Wybrał największy spośród nich. Był splamiony rdzą, ale nadal groźnie ostry.

Dokuczało mu lewe ramię. Nie mógł go podtrzymywać prawą ręką, bo potrzebował jej do walki z Frye’em.

Zaciskając zęby, uzbrajając się przeciwko bólowi płynącemu z ran, zataczając się jak pijany, wyszedł na ganek. Od razu zauważył Frye’a. Mężczyzna stał przed otwartymi drzwiami. Podwójnymi drzwiami w ziemi.

Hilary nie było widać.

* * *

Hilary cofnęła się do szóstego stopnia. Ten był ostatni.

Bruno Frye stał u szczytu schodów i spoglądał w dół, lecz bał się iść dalej. Na przemian nazywał ją suką i kwilił jak małe dziecko. Był wyraźnie rozdarty między dwoma pragnieniami: żądzą zabicia Hilary i potrzebą wydostania się z tego znienawidzonego miejsca.

Szepty.

Nagle usłyszała szepty i w tej samej chwili jej ciało jakby zamieniło się w lód. Słyszała nieartykułowany, miękki syk, coraz głośniejszy z każdą sekundą.

A potem poczuła, że coś jej pełznie po nodze.

Krzyknęła i weszła o jeden stopień wyżej, bliżej Frye’a. Sięgnęła dłonią w dół, potarła nogę i coś z niej strzepnęła.

Trzęsąc się zapaliła latarkę, odwróciła się i oświetliła znajdujący się za jej plecami podziemny pokój.

Karaluchy. Wszędzie roiły się całe setki ogromnych karaluchów – na podłodze, ścianach i niskim suficie. Nie były to zwykłe karaluchy, ale ogromne stworzenia, długości ponad dwóch cali i szerokości cala, z ruchliwymi odnóżami i szczególnie drugimi czułkami, które drżały niespokojnie. Ich błyszczące zielono – brązowe pancerzyki wydawały się kleiste i mokre, jak krople czarnego śluzu.

Ten szept to był odgłos ich nieustającego ruchu; długie odnóża i rozedrgane czułki ocierały się nawzajem o siebie, bezustannie pełzały, czołgały się i pomykały we wszystkie strony.

Hilary krzyknęła. Pragnęła wejść po schodach i wydostać się stąd, ale tam czekał na nią Frye.

Karaluchy umykały przed jej latarką. Były to widocznie podziemne insekty, które żyły jedynie w ciemności. Modliła się, żeby latarka nie przestała świecić.

Szept stawał się coraz głośniejszy.

Coraz więcej karaluchów napływało do pomieszczenia Wychodziły ze szczeliny w podłodze. Pojawiały się dziesiątkami. Wieloma dziesiątkami. Setkami. W pomieszczeniu było już kilka tysięcy tych obrzydliwych stworzeń, a długość jego ścian nie wynosiła więcej jak dwadzieścia stóp. Robaki powchodziły na siebie podwójnymi i potrójnymi warstwami w drugiej połowie pomieszczenia, unikały światła, ale z każdą chwilą stawały się coraz śmielsze.

Wiedziała, że entomolog prawdopodobnie nie nazwałby ich karaluchami. To był jakiś rodzaj żuków, podziemnych żuków, żyjących we wnętrzu ziemi. Naukowiec nadałby im jakąś lapidarną, łacińską nazwę. Ale Hilary widziała karaluchy.

Spojrzała na Bruna.

– Suka – powiedział.

Leo Frye zbudował tę piwnicę z przeznaczeniem na chłodnię, w 1918 roku było to udogodnienie stosowane dość powszechnie. Ale błędnie ustawił konstrukcję na szczelinie w ziemi. Hilary zauważyła, że wiele razy próbował załatać podłogę, która otwierała się za każdym razem, gdy następowało trzęsienie ziemi. W tej krainie ziemia często się trzęsła.

A tymczasem karaluchy nie przestawały wychodzić z piekła.

Nadal wylewały się z otworu wijącą, wierzgającą, rojącą się masą.

Wchodziły jedne na drugie, tworząc warstwę o wysokości pięciu, sześciu i siedmiu cali, pokrywały ściany, sufit, nie przestawały się ruszać i roić. Zimny szept ich pędu przeszedł teraz w cichy ryk.

Katarzyna karała Bruna, umieszczając go w tym miejscu. W ciemności. Za każdym razem na kilka godzin.

Nagle karaluchy ruszyły w kierunku Hilary. Napór nagromadzony w ich warstwach spowodował, że przelały się jak załamująca się fala gniewną, zielono – brązową masą. Pomimo światła latarki, płynęły z sykiem do przodu.

Krzyknęła i ruszyła w górę schodów, wybierając nóż Frye’a zamiast obrzydliwej hordy za swoimi plecami.

Szczerząc zęby, Frye powiedział:

– Sama zobacz, jak to jest, ty suko. – I zatrzasnął drzwi.

* * *

Trawnik za domem nie miał więcej niż dwadzieścia jardów długości, ale Tony’emu wydawało się, że od ganku do miejsca, w którym stał Frye, jest co najmniej mila. Poślizgnął się i upadł na wilgotną trawę, przyjmując część upadku na swoje ranne ramię. W głębi oczu przez chwilę drgało mu jasne światło, a potem opalizująca ciemność, ale oparł się pokusie, by już nie wstawać. Podniósł się.

Zobaczył, że Frye stoi blisko drzwi i zamyka je na klucz. Hilary musiała być po drugiej stronie, zamknięta.

Tony pokonał ostatnie dziesięć stóp trawnika z potworną pewnością, że Frye odwróci się i spostrzeże go. Ale rosły mężczyzna nadal był zwrócony twarzą do drzwi. Słuchał Hilary, a ona krzyczała. Tony skoczył na niego i wbił mu nóż między łopatki.

Frye krzyknął z bólu i odwrócił się.

Tony zachwiał się do tyłu, modląc się, żeby zadana przez niego rana była śmiertelna. Wiedział, że nie zwycięży w walce wręcz z Frye’em – zwłaszcza że mógł się posługiwać tylko jedną ręką.

Frye sięgnął jak oszalały do swoich pleców, próbując złapać za nóż, który w niego wbił Tony. Chciał go z siebie wyciągnąć, ale nie mógł go dosięgnąć.

Z ust płynęła mu strużka krwi.

Tony cofnął się o krok. Potem o jeszcze jeden.

Frye zatoczył się w jego stronę.

* * *

Hilary stała na górnym stopniu i waliła pięściami w zamknięte drzwi. Krzyczała o pomoc.

Rozlegający się za nią szept stawał się coraz głośniejszy wraz z każdym urywanym zadudnieniem jej serca.

Odważyła się obejrzeć za siebie. Oświetliła schody. Sam widok brzęczącej masy insektów sprawił, że dławiła się od nudności. Pomieszczenie poniżej wydawało się pełne karaluchów. Ich ogromna kałuża przesuwała się, kołysała i syczała w taki sposób, że była jednym organizmem, jednym potwornym stworem obdarzonym niezliczoną ilością odnóży, czułków i wygłodniałych otworów gębowych.

Uświadomiła sobie, że ciągle krzyczy. Nieustannie. Jej głos chrypł, ale nie potrafiła przestać.

Niektóre z insektów odważyły się wpełznąć na schody pomimo światła. Zdeptała dwa, które podpełzły do jej stóp. Inne szły za nimi.

Wtedy zgasła latarka. Bezmyślnie waliła nią w drzwi, histerycznie starając się przywołać pomoc. Szkło pękło i światło zgasło.

Przez chwilę szept jakby zamarł – ale zaraz wzbił się gwałtownie z jeszcze większym natężeniem niż dotychczas.